Witajcie, Drodzy Czytelnicy, w radosne Święto Niepodległości!* Słyszałam rano w radiu, że pojawił się postulat, by w ten dzień zaniechać kłótni z powodów politycznych – postulat ów postrzegam jako niezwykle słuszny, apeluję więc: nie kłóćmy się! I tak, godnie spełniwszy obywatelski obowiązek, mogę powrócić do szarej (zdecydowanie szarej, dodam, po konsultacji z sytuacją zaokienną) rzeczywistości, czyli niekończących się dyskusji z Dziećmi, które znów siedzą w domu i na mojej skołatanej głowie...
..11 listopada jest bowiem świętem także w Belgii – obchodzimy mianowicie rocznicę zawieszenia broni (po flamandzku: Wapenstilstand), kończącego traumatyczną w tej części Europy I Wojnę Światową. Co ciekawe i zabawne – Mąż udał się do pracy, NATO bowiem w ten dzień pracuje pełną parą, ponoć ze względu na troskę o uczucia Niemców, którzy wszak wojnę tę przegrali i nieładnie byłoby im to co roku przypominać.
Na początek maleńkie post scriptum do Gazetek halloweenowych – obiecałam wprawdzie Mamusi, że nie będę ciągnęła żadnego tematu dłużej, niż przez dwie Gazetki, ale z drugiej strony Mamusia nie poznała mnie na „wiedźmowatym” zdjęciu (vide: http://www.facebook.com/profile.php?id=1094904910#!/photo.php?fbid=1469807980576&set=t.1094904910) tylko dlatego, że rozpuściłam włosy i pomalowałam oczy, a że jestem Jej jedynym dzieckiem, to trochę się obraziłam – a konkretnie w sprawie dyń. Otóż przez cały październik z bliżej niewytłumaczalnych powodów odwlekałam zakup odpowiednich do wydrążania dyń – takich dużych, o jajowatym kształcie i cienkiej skórce – i nagle w przeddzień Wielkiej Imprezy okazało się, że nigdzie nie można ich już dostać! Nawet u zaprzyjaźnionego Turka miejsce dyń „drążalnych” zajęły dynie „kulinarne”, czyli nieduże, płaskie i choć bardzo smaczne, to wyposażone w skórę iście pancerną… Po objechaniu wszystkich bliższych i dalszych warzywników wpadłam w bardzo zły humor, Dzieci też – bo jakież to Halloween bez co najmniej trzech dyniowych latarni?! I tu na wysokości zadania stanął Mąż – wyruszył na poszukiwania samodzielne i oto efekt:
(na przykład ta dynia z przodu, o jaśniejszym zabarwieniu, pochodzi z lokalnej tajskiej knajpy, która każdej jesieni dorabia sobie sprzedając wyhodowane w ogrodowym zapleczu dynie). Dodam jeszcze, że Mąż w końcu znalazł także trzy WŁAŚCIWE dynie (w sklepie ogrodniczym), choć miał pewne kłopoty z transportem - otóż każda z nich ważyła powyżej dwudziestu kilogramów, a ich rozmiary były zatrważające! Dość powiedzieć, że Starsze Dziecko przy wydrążaniu chowało się w każdą aż do ramion! Jedna z tych dyń skończyła jako „Krzyk” Muncha:
Robiła naprawdę kolosalne wrażenie…
Mamusiu, odetchnij! - z dyniami już koniec, muszę jeszcze tylko wymyślić parę sposobów na kulinarne zutylizowanie tych mniejszych… Ponieważ jednak mam tego warzywa chwilowo dość (oprócz „Krzyku” i dwu pozostałych gigantów, sprawiałam jeszcze dynie na halloweenowe curry i Pumpkin pie czyli tarta z kremem dyniowym), na razie zabrałam się za coś zupełnie innego. Otóż wpadłam ostatnio w manię kiszenia wszystkiego. Zaczęło się od jesiennego zbioru opieńków, kiedy to postanowiłam wreszcie zobaczyć, czy rzeczywiście da się ukisić grzyby – a opieńków jest zawsze tak dużo, że nie żal przeznaczać ich na eksperymenty, podczas gdy przy rydzach zapewne zadrżałaby mi ręka… Opieńki zachowały się wspaniale i spełniły wszelkie pokładane w nich nadzieje – kiszonka była lekko kwaskowata, nie za słona, o przyjemnym grzybowym aromacie i dobrej konsystencji (to trudno wyjaśnić, ale grzybki były jednocześnie miękkie i stawiały opór zębom, żadnego ślimaczenia się, co się czasem kiszonkom zdarza), czyli dokładnie taka, jak trzeba. Niestety już się skończyła (w końcu eksperymentowałam na niewielką skalę) i nie mogę się już doczekać przyszłego roku i kolejnego opieńkowego sezonu – zwłaszcza, że grzyby te są ponoć wielkim szkodnikiem lasów i jak najbardziej należy je zbierać!
Sukces z opieńkami gwałtownie rozszerzył moje horyzonty i zachęcił do rozwinięcia działalności, zwłaszcza że krojenie warzyw nie wymaga dużego zaangażowania intelektualnego i można jednocześnie rozwiązywać rozmaite dziecięce problemy i wątpliwości oraz odpowiadać na niekończące się pytania. I tak buraki na barszcz, z dużą ilością czosnku i nasion kopru włoskiego, ukisiły się doskonale. Nie zdążyłam tylko zrobić tego barszczu, bo kwas tak mi smakował, że wypiłam go w całości na surowo. Zrobiłam też bardzo ciekawą i piekielnie ostrą koreańską kiszonkę z kapusty pekińskiej i białej japońskiej rzodkwi (Kimchi). Natomiast dzisiaj znalazłam w mojej ukochanej książce o przetworach – „Słońce w słoikach” Ireny Gumowskiej – bardzo interesujący przepis na szalenie zdrową (co dla Pani Gumowskiej zawsze było ważne) kiszonkę z czerwonej kapusty, porów i jabłek. Akurat wszystkie składniki, dzięki przedświątecznej dostawie warzywek, miałam w domu, pozwoliłam sobie jedynie na zmniejszenie ich ilości, bowiem pierwotny przepis opiewał na dziewięć (!) kilo kapusty i odpowiednią ilość innych warzyw… A zatem kilogram czerwonej kapusty kroimy w ćwiartki, usuwamy głąb i cienko szatkujemy. Dwa duże pory obieramy z zewnętrznych liści, odcinamy korzonki i ciemnozielone końcówki, kroimy w cienkie plasterki. Sześć kwaśnych jabłek dzielimy na ćwiartki, wycinamy gniazda nasienne, obieramy ze skórki, po czym kroimy w paseczki. Kapustę, pory i jabłka mieszamy z 30 gramów grubej soli i (to moja innowacja) z dwiema łyżeczkami kminku. Przekładamy warzywa do dużego słoja – ja używam fajansowego z IKEA – i ubijamy jakimś tłuczkiem, na przykład takim od moździerza. Teoretycznie powinno się ubijać tak długo, aż warzywa pokryją się sokiem, mnie się jednak to na razie nie udało i póki co kiszonka in spe wygląda tak:
Poubijam ją jeszcze trochę i zobaczę, a jeśli sok się nie pojawi, chyba doleję trochę osolonej wody, bo kapusta rzeczywiście musi być przykryta płynem, inaczej pleśnieje. Niegdyś kapustę – przed przełożeniem jej do beczek w celu ukiszenia - ugniatało się w miednicy nogami. To właśnie przy tej okazji Kwiryna z „Dziewcząt z Nowolipek” dostała od matki w twarz: „(…) – Taka uczona, a nie wiesz, że kapusta ubita tłukiem ani się umywa do deptanej. – Żeby ludzie wiedzieli, toby tego świństwa do ust nie wzięli – mruknęła Kwiryna. Matka poruszyła się ciężko i pac! uderzyła ją w twarz.”** Ja jednak myślę, że nawet gdyby ludzie wiedzieli, to i tak by ją kupowali, bo do udeptanej kapusty dodawano wtedy jeszcze ziele angielskie, koper i – nigdy nie zgadniecie – rajskie jabłuszka!
A, byłabym zapomniała: naszą czerwoną, ubijaną-nie-deptaną kapustę trzeba przykryć czystą ściereczką i postawić na kilka dni w pomieszczeniu o temperaturze pokojowej. Kiedy zacznie fermentować, czyli pojawi się na wierzchu piana, trzeba będzie kiszonkę przebić w kilku miejscach aż do dna, najlepiej trzonkiem drewnianej łyżki. Kiedy zaś surówka będzie zupełnie ukiszona, należy ją przełożyć do słoików i zapasteryzować przez dwadzieścia minut. Lub też – jeśli planujemy zjeść kapustkę szybko – wstawić po prostu do lodówki (kiedyś mówiło się: wynieść do chłodu).
Na koniec mam jeszcze pytanie: Czy ktoś kisił kiedyś kalafiory? Bo mam dwie wielkie sztuki i coś bym chciała z nich zrobić takiego… kiszonego!
A tymczasem pozdrawiam serdecznie –
przejęta procesami chemicznymi zachodzącymi w słoju
Natalka
* Niezależnie od tego, kiedy będziecie Gazetkę czytać, piszę ją właśnie dzisiaj, 11 listopada we czwartek…
** Pola Gojawiczyńska „Dziewczęta z Nowolipek”, Książka i Wiedza, Warszawa 1986, str. 102
Kochani! Dzisiaj będzie krótko i zwięźle, za co z góry przepraszam, jest jednak ku temu ważki powód. Otóż Belgowie najwyraźniej tak źle znoszą perspektywę nadciągającej zimy, że fundują swym dzieciom tydzień „ferii jesiennych”, na przełomie października i listopada… więcej...
Dziecko Młodsze wróciło ze szkoły z mrożącą krew w żyłach dziewięciolatki opowieścią o tym, skąd wzięła się tradycja przebierania się w Halloween za potwory. Otóż powszechnie wiadomo, iż w przeddzień Święta Zmarłych ziemia zaludnia się duchami – niektóre są dobre i hasają sobie wokół nas jedynie w celu nacieszenia się utraconym ziemskim bytem, inne z kolei, o zgrozo, chcą się na nas powyżywać, strasząc wyszukanym wyciem i pohukiwaniem po nocy. więcej...
Chodziłam sobie tak wczoraj po domu, chodziłam, aż w końcu nawet Mąż zauważył i zapytał, co mnie gryzie. Kiedy powiedziałam, że nie mam zielonego pojęcia, o czym napisać Gazetkę, bo o podwieczorkach jakoś mi się nie chce, bo zasadniczo nie lubię słodyczy i ciastek, bo za dużo ostatnio piekłam dla skautowskich kumpli Starszego Dziecka, bo nie chce mi się znowu robić szarlotki, a Dzieci chcą tylko ją na ten nieszczęsny podwieczorek, bo w ogóle nie mam żadnych dobrych pomysłów i właściwie to kompletnie się do tego pisania nie nadaję, ani do niczego innego zresztą też nie, Mąż pomyślał chwilę i powiedział: Napisz o Halloween... więcej...
Tak, kochani – pamiętam, że dziś miała być druga część opowiastki o podwieczorkach, względnie popołudniowych herbatkach, albo też nawet i o „fajfach”. Wiem, że obiecuję i nie dotrzymuję, że gawędzę i nie kończę, że zaczynam, rozgaduję się i potem miejsca mi braknie. Wiem, że różni tacy będą narzekać, że pozostawiam niedosyt (tak, tak – to do Ciebie, droga Przyjaciółko!). więcej...
Nabrałam ostatnio zwyczaju zbierania rodziny przy stole około piątej po południu – oczywiście w weekendy, w tygodniu rzadko kiedy możemy wszyscy razem spotkać się przed wieczorem, takie życie… więcej...
Dostałam ostatnio maila od Przyjaciółki – otóż skarży się ona, że jeszcze przed letnimi wakacjami obiecałam dokończyć rozmaite, poruszone w Gazetce, tematy i co? I nic. Nie kończę, nie uzupełniam, nie kontynuuję i nie udzielam odpowiedzi na uprzejme prośby Czytelników. Zapytana, o co konkretnie jej chodzi, przyjaciółka odmailowała, że przecież ma sklerozę i nie pamięta szczegółów, ale że ma takie ogólne poczucie niedosytu. I że oczekuje, że coś z tym zrobię. więcej...
W przedszkolu moją ulubioną grą planszową było „Grzybobranie” – prawdopodobnie nie tylko moją, gdyż ciągle widuję ją w polskich sklepach z zabawkami, dokładnie w tej samej szacie graficznej, z tymi samymi drewnianymi grzybkami w kilku kolorach… Najmilsze było przygotowanie planszy – wszystkie grzybki trzeba było powtykać w dziurki, na niektórych polach mieścił się tylko jeden, na innych znów dwa. więcej...
W tym tygodniu opuściła mnie jakoś gazetkowa wena – może to z powodu rozczarowania ostatnią deszczową niedzielą (a strasznie chciałam, wena zapewne też, pojechać na grzyby, zwłaszcza że fama głosi, iż w Ardenach obrodziły prawdziwki…), może też wyczerpały nas (nie wiem, jak wenę, ale mnie na pewno) intensywne obchody urodzin Starszego Dziecka... więcej...
Wyznałam w zeszłym tygodniu, że wrzesień jest dla mnie miesiącem postanowień, czasem rozliczania błędów popełnionych w miesiącach minionych, okresem intensywnego planowania ulepszeń i usprawnień życiowych. Dlaczego akurat wrzesień? więcej...
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |