… i mogłabym o nich napisać książkę (gdybym tylko umiała). Ograniczony rozmiar Gazetki jednak zobowiązuje, muszę zatem albo się streszczać, albo podzielić uwagi i spostrzeżenia na kilka grup – powiedzmy, że posługując się kryterium geograficznym. Otóż dzisiaj zajmę się jedzeniem w okolicach placu Świętej Katarzyny w Brukseli, znów odsuwając dawno obiecaną recenzję z restauracji Le Coq en Pâte w bliżej nieokreśloną, choć raczej dalszą, przyszłość.
Prawda jest zresztą taka, że powoli zacierają się w mojej pamięci kulinarne tamtejsze konkrety – a Mąż mój nieszczęsny w ogóle nie przyjmuje do wiadomości rozmaitych czynionych mu aluzji w sprawie ponownego spożycia kolacji w tak interesującym miejscu. Coś musi być z tym pochodzeniem z Marsa i Wenus…
Wracając do centrum Brukseli - w okolicach placu Świętej Katarzyny był sobie niegdyś kanał, zaś na jego brzegach - targ rybny. Zamiast kanału mamy dziś fontanny (a tak zupełnie konkretnie, to suche prostokątne sadzawki, bo jeszcze wody nie napuścili po zimie), zaś targ bardzo sprytnie przeewoluował w zagłębie knajp, z których wiele specjalizuje się w daniach z istot zmiennocieplnych.
Knajp wokół placu są setki i jest w czym wybierać: ot, na przykład na rogu dawnego targu mamy nobliwą rybną restaurację François, przed którą oczekuje zmotoryzowanych gości dostojnie odziany parkingowy (weźmie od nas kluczyki i odprowadzi samochód w bezpieczne miejsce) – instytucja niezwykle użyteczna w okolicy, gdzie trudniej znaleźć wolne miejsce, niż we Francji danie wegetariańskie… W tej knajpie jeszcze nie byłam, czekam, aż przybędzie mi nieco lat i choć ostatnio postępuje to coraz szybciej, to do wieku przeciętnego klienta François jeszcze mi daleko.
Jest kilka włoskich knajp o różnym stopniu elegancji – w jednej z nich kelnerzy mają zwyczaj pod wieczór śpiewać rozmaite canzony tenorami godnymi weneckich gondolierów! Do innej z kolei już w południe nie sposób się dopchać, musi być rzeczywiście warta grzechu. Trzecia z kolei nie budzi mojego zaufania, gdyż we wnętrzu przypominającym toskańskie palazzo podaje się głównie pizzę – albo rybka albo pipka, jak mawia się u nas w domu.
Jest też parę restauracji podających solidne, mieszczańskie i po mistrzowsku przyrządzone belgijskie dania klasyczne (węgorza w ziołowym sosie, królika w wiśniowym piwie, dorsza w białym sosie z piure i oczywiście mule, mule i jeszcze raz mule) – na przykład bardzo znana Le Pré Salé z wnętrzem wyłożonym kafelkami lub Bij den Boer (http://www.bijdenboer.com/), co się na nasze tłumaczy „U chłopa”… W tej bynajmniej nie ludowej knajpie jadłam niedawno wspaniałe przegrzebki ze szparagami w lekko cytrynowym maśle.
Ostatnio wybrałam się z Przyjaciółkami na piątkową kolacyjkę do niedużej restauracji o dźwięcznej nazwie Switch (http://www.switchrestofood.be/Switchrestofood/Welcome). Przyjemne wnętrze – zupełnie fantastyczny żyrandol z kieliszków – sprawni kelnerzy, błyskotliwe czekadełko (smażone na chrupko maluśkie rybki z sosem do maczania) oraz krótkie, a przy tym bardzo sofisticated menu. Jadłam langustynki w sosie z bobu z plasterkiem boczku i było to naprawdę znakomite: sosik był idealnie gładki i niezbyt gęsty, pływały w nim mięciutkie, obrane langustynki, a wszystko zwieńczone było wysmażonym na chrupko i dokładnie osączonym z tłuszczu plasterkiem boczku. Na drugie danie jadłam eskalopki z grasicy cielęcej z grzybami i sosem bodaj maderowym, z idealnie kremowym piure z ziemniaków, specjalnością zakładu. Nigdy w restauracji nie biorę deseru, a tym razem się skusiłam i nie żałowałam ani przez sekundę: lody z solonego karmelu, z granitą kawową i kruszonką ze spekulosa były obłędne (Przyjaciółka, szczęśliwa posiadaczka maszyny do lodów, próbuje teraz ten deser odtworzyć w domu). W dodatku skonfrontowane z rachunkiem nie musiałyśmy zastawiać swoich pierścionków – Switch ma wyjątkowo korzystną relację ceny do jakości (i na odwrót), jakże rzadkie zjawisko w naszych zdegenerowanych czasach.
Niemal naprzeciw Switcha mamy malutką, cieplutką restauracyjkę Domaine de Lintillac (http://sites.resto.com/domainedelintillacbxl/), w której na nakrytych obrusami w prawdziwą czerwoną kratkę podają wszelkie możliwe do wyobrażenia fragmenty kaczki, przyrządzone w najrozmaitsze sposoby: foie gras w najróżniejszych odmianach, z bazylią, z winogronami, z winem Sauternes, na ciepło… Confit (Confit z kaczki) wysmażone na rumiano, ze smażonymi kartofelkami z czosnkiem, cassoulet, piersi z kaczki z jabłkami oraz znakomite danie z owerniackiej soczewicy z kaczą szyjką, kiełbaską i kawałkami piersi. Uwaga! Wina pasujące do tych dań nie są w zaporowych cenach! Byłabym zapomniała – naprawdę rozkoszne jest to, że na każdym stole stoi toster: foie gras najlepiej smakuje ze świeżo zrobionymi grzankami…
Z drugiej strony kościoła – tu malutki wtręt: kościół Świętej Katarzyny jest nie tylko piękny, ale i szczodry, wypożycza bowiem jedną z naw społeczności prawosławnej i często można usłyszeć tam „duszaszczypatielnyje” śpiewy cerkiewne – zaglądam często do zdecydowanie rybnej restauracji Vismet. Jest tam zawsze gwarnie (a to świadczy pozytywnie o jakości jedzenia, bowiem ludzie niezadowoleni z tego, co mają na talerzu, nie są skłonni do ożywionej rozmowy), czasem trudno znaleźć wolny stolik, ale życzliwi kelnerzy chętnie pokombinują (tu przestawią, tam przesuną), żebyśmy jednak mogli usiąść i zjeść tatarek z tuńczyka, solę meunière, czy kilka ostryg. Najciekawsze są tam jednak lunche dnia i propozycje kuchni: jadłam tam raz, na lunch właśnie, marynowanego w egzotycznych przyprawach łososia z kremem z kalafiora, zaś na drugie danie wspaniały szaszłyk z halibuta i mini kalmarów, z domowym sosem choron, doskonale cieniutkimi frytkami i sałatą. W sałacie znalazłam maleńki kawałek plastikowej torebki i kiedy grzecznie, acz stanowczo poinformowałam kelnera o tym wydarzeniu, nie tylko się kajał (co oczywiste), ale i skasował z mojego rachunku wino (co już nie jest tak oczywiste w naszych, jak się rzekło, zdegenerowanych czasach). Jeśli traficie akurat na dzień, w którym kuchnia będzie proponować „Talerz Marynarza”, bierzcie bez wahania: jest to najlepszy i najtańszy w Brukseli talerz owoców morza, absolutnie starczający za cały lunch. Cztery tłuste ostrygi, pięć langustynek, wielka porcja szczypców kraba i tuzin morskich ślimaków, do tego domowy majonez – żyć, nie umierać… Serdecznie polecam też smażone ośmiorniczki z ostrą papryką, cebulką dymką i sałatką z rukwi wodnej i kiełków sojowych.
Zanim jednak zdecyduję się na jakąkolwiek święto-katarzyńską restaurację, zanim skusi mnie elokwentne i eleganckie menu Switcha, zanim sprawdzę lunch dnia w Vismet i Bij den Boer, zanim wsłucham się w swój burczący brzuch i pomyślę, czy przypadkiem burczenie nie domaga się dzisiaj kaczki – kieruję swoje wygłodniałe kroki na róg placu i ulicy tejże samej świętej. A na rogu tym wcale nie ma restauracji. Jest sklep rybny Noord Zee. I ten właśnie sklep wystawia na chodnik przed wejściem stalowy kontuar z wmontowaną planchą (blaszanym grillem) i frytownicą, z wielkim garem zupy rybnej, z drugim nieco mniejszym ze ślimakami w selerowym rosołku oraz kilka stolików (ale do stania, nie do siedzenia) z parasolami, jeśli trzeba. W takich warunkach jada się tam niezależnie od pogody i pory roku – nie raz już lodowaty deszczyk kapał mi za kołnierz; nie raz woda z ostryg wlała mi się kłopotliwie za dekolt, gdym potrącona została przez nieuważnego współpożeracza morskich istot; nie raz myślałam, jak by tu zrobić, żeby ręką w rękawiczce dało się równie sprawnie, co gołą, wydłubać ślimaka ze skorupki… Jeśli pojawimy się tam jeszcze przed godziną dwunastą, jest szansa, że uda nam się dopchać do najlepszych (moim zdaniem) owoców morza w Brukseli – osobiście najbardziej sobie cenię miejscówkę tuż przy kontuarze, która pozwala mi dokładnie sprawdzić, czym żywią się tzw. lokalesi. Z moich obserwacji wynika, że ostrygami i zupą rybną – i mają rację, w Noord Zee bowiem ostrygi podają w trzech gatunkach, płaci się (niedużo) od sztuki i nikt nie kręci nosem, jeśli ktoś zamówi tylko trzy. Albo dziesięć. Zupa rybna natomiast jest zawiesista, pełna kawałków ryb i jarzyn, pachnąca morzem w najlepszym tego słowa znaczeniu i czosnkiem (też w najlepszym itd.). Podają do tego bagietkę i masę żółtego sera do posypania i potem wszystkim ciągną się charakterystyczne cienkie niteczki roztopionej kazeiny od miski do ust. Ja natomiast zazwyczaj biorę przegrzebki – też płaci się od sztuki, bardzo humanitarnie. Ostatnio dokładnie przyjrzałam się mojemu daniu in statu nascendi: pan – jak by go tu określić… kucharz? kelner? - skropił planchę oliwą i położył na niej moje małże, z tym że plancha nie była straszliwie gorąca, bo tłuszcz nie dymił. Przegrzebki smażyły się spokojnie, sąsiadując bezkonfliktowo z porcją krewetek dla innego klienta, przez mniej więcej pięć minut. W tak zwanym międzyczasie pan położył obok porcję duszonej cykorii i dał się jej podgrzewać, co jakiś czas przewracając na drugą stronę. Odwrócone, przyrumienione na złoto przegrzebki potrzebowały już tylko dwu-trzech minut, żeby dosmażyć się do stanu, jak się po chwili okazało, idealnego. Pan wlał na talerzyk trzy łyżki sosu grzybowego ze śmietaną, na nim położył cykorię, na niej przegrzebki, wszystko – za przeproszeniem – popieprzył i „ponatkował”, dołożył chlebka i voila! Oto jedno z najlepszych dań na świecie!
Serdecznie pozdrawiam,
ichtiomaniaczka Natalka
Jeśli zaś chodzi o koper na ciepło, to pewnego razu w restauracji gwizdnęłam z talerza Przyjaciółki, nie podzielającej mych uczuć do kopru, grillowane mini bulwy – były doskonałe i bardzo dekoracyjne, ale kto by tam kupował do domu mini warzywa! więcej...
Jak umilić Rodzinie obiad, gdy nawet na widok surówki z cykorii dostajemy szczękościsku (z przejedzenia)? Gdy surowej marchewki nie są w stanie już zgryźć nawet Dzieci, gotowanej nikt w domu nie lubi, pory za bardzo smakują cebulą, a mrożony groszek właśnie się skończył? więcej...
Herbata, jaką podali nam do tych pyszności, smakowała dokładnie tak samo, jak ta, którą parzyła moja Mamusia, zanim nie przeszła na system elektrycznego czajnika - żadnych torebek, esencja herbaciana zaparzana w czajniczku ustawionym na dużym czajniku z gotującą się wodą. Brzmi absurdalnie w czasach Twinningsa i Liptona? więcej...
W szale zabaw karnawałowych (nie moich, niestety) nie udało mi się znaleźć odpowiedniej dawki spokoju, niezbędnej do napisania zwartego, interesującego i (daj Boże) dowcipnego tekstu. Mam nadzieję, że uda się następnym razem (choć pewnie nie za tydzień, nie mam bowiem jasności w temacie dostępu do internetu w stacji sportów zimowych, do której się udajemy), a tymczasem - dawno nie widziany na łamach Gazetki przepis! więcej...
Chciałabym opowiedzieć Wam o rozkoszach lokalnego żywienia, o przyjemności stawania się stałym bywalcem, o urokach spożywania posiłku wśród miejscowych staruszków (z całym szacunkiem, dla mnie określenie „staruszek” jest czuło-pieszczotliwe), o wspaniale funkcjonującym biznesie rodzinnym... A także o cudownej andaluzyjskiej mojamie. więcej...
Walczą we mnie dwa sprzeczne pragnienia: z jednej strony naturalną skłonnością osoby ciekawskiej i lubiącej wszystkie kuchnie świata jest chęć sprawdzenia jak największej ilości restauracji. Z drugiej jednak – miło jest być w knajpie rozpoznawaną, serdecznie witaną: „ Pani stolik pod oknem jest wolny…”, zaopatrywaną już na wstępie w ulubiony aperitif… Wymaga to jednak częstych wizyt... więcej...
Nowiutki (choć przykurzony), nie używany, oryginalny (choć nie przywiozłam go z Maroka), brązowy, wypalany i nie zdobiony niczym tażin stoi sobie u mnie na polskiej wsi i czeka na chwilę mojej odwagi. Bo prawda jest taka, że boję się, że pęknie. więcej...
(osoby szczególnie wrażliwe proszone są o zaopatrzenie się w odpowiednią ilość chusteczek) więcej...
Kochani! Może nieco wcześnie, ale nie mniej serdecznie, życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji najmilszych mi świąt, czyli Bożego Narodzenia, a także wesołego Nowego Roku! więcej...
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |