Dostałam ostatnio maila od Przyjaciółki – otóż skarży się ona, że jeszcze przed letnimi wakacjami obiecałam dokończyć rozmaite, poruszone w Gazetce, tematy i co? I nic. Nie kończę, nie uzupełniam, nie kontynuuję i nie udzielam odpowiedzi na uprzejme prośby Czytelników. Zapytana, o co konkretnie jej chodzi, przyjaciółka odmailowała, że przecież ma sklerozę i nie pamięta szczegółów, ale że ma takie ogólne poczucie niedosytu. I że oczekuje, że coś z tym zrobię.
Z głosem tej konkretnej Przyjaciółki liczę się w sprawach gazetkowych szczególnie, gdyż to ona namówiła mnie lata temu, żebym zaczęła pisać dla znajomych cotygodniowy felieton o gotowaniu i jedzeniu, z czego w kilka lat później powstał nasz wspaniały Portal… Przejrzałam zatem ostatnie Gazetki i doszłam do wniosku, że nie jestem aż tak niedbała, jak maluje to Przyjaciółka: tak naprawdę nie wywiązałam się przede wszystkim z obietnicy napisania entuzjastycznej recenzji z brukselskiej restauracji (bo nie poszłam tam drugi raz), nie spróbowałam wszystkich dań w barze rybnym Noord Zee (bo bywam tam znacznie rzadziej, niż bym chciała) oraz nie dokończyłam cyklu o grillowaniu (bo moja Mamusia miała dość opowieści o kiełbaskach). Ponadto nie odpowiedziałam na Czytelnicze zapotrzebowanie na sorbet cytrynowy, sama z siebie natomiast wiem, że w kilku Gazetkach brakuje planowanych przepisów, które już zwyczajnie się nie zmieściły, gdyż wszystkiemu winne moje nieuleczalne kulinarne gadulstwo. Czyli jednak trochę tych niedopatrzeń się zebrało…
Żeby zatem ukoić i uciszyć narzekającą Przyjaciółkę oraz własne sumienie, dzisiaj będę uzupełniać, kontynuować, kończyć i odpowiadać na zapytania. W punktach, żeby tym razem się streszczać.
1. W pierwszych słowach Gazetki Remanentowej chciałam podziękować za maile z ostatniego tygodnia, szczególnie za (tak mile widziane) wyrazy uznania od Marianny oraz za radosną prognozę przyszłorocznego najazdu grzybiarzy na Belgię - od Mirki z Włoch. Aha – za Gazetkę o grzybobraniu pochwalili mnie też Rodzice, a wiadomo, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju…
2. Numer dwa dotyczyć będzie recenzji z restauracji Le Coq en Pâte, do której – ku wielkiej mojej żałości – nie wybraliśmy się po raz drugi. Żałość wielka zbladła jednak ostatnio, gdyż inna moja Przyjaciółka została tam właśnie zaproszona przez kochających Teściów i recenzja, którą mi później przysłała, była porażająca (modne słowo!): najpierw długo czekali, a potem żałowali, że się doczekali, gdyż niektóre dania zdecydowanie nie dorastały do poziomu oczekiwań (co, w przypadku kolacji z Teściami, bywa szczególnie bolesne) – grasica cielęca gumowata, przystawka z owoców morza zwyczajnie niesmaczna, a tiramisu nie tylko bez wyrazu, ale i bez amaretto… Przyjaciółka była niepocieszona, mimo satysfakcjonującego homara i niezmiennie doskonałego wyboru deserów. Obawiam się, że zadziałało tutaj prawo drugiego razu – czy zauważyliście, że często ponowna wizyta w pozornie obiecującym przybytku kulinarnym bywa boleśnie rozczarowująca? Ciekawe, swoją drogą, z czego to wynika – ot, temat na następną Gazetkę. Miałam więc rację (bądź intuicję), nie paląc się do kontynuowania tematu Le Coq en Pâte. Ach, kolejna knajpa, w której nie zostanę Stałą Bywalczynią…
3. Teraz temat znacznie przyjemniejszy – otóż udało mi się w ostatnich tygodniach zwiększyć częstotliwość bywania w moim ukochanym sklepie-barze rybnym Nord Zee, o którym obszernie i z czułością pisałam w Gazetce Kocham knajpy!. Dzisiaj czułość moja jest jeszcze większa, gdyż nie tylko pogłębiłam znajomość z tamtejszą zupą rybną, ale i dowiedziałam się od życzliwej i chętnej do konwersacji obsługi kilku bardzo interesujących rzeczy. Mianowicie – nie wiem, czy już wiecie, że w tym roku jakaś choroba tknęła zelandzkie ostrygi, przez co pojawią się na rynku (i naszych talerzach) później, w mniejszej ilości i – co za tym idzie – za większe pieniądze. Straszna wieść. Po drugie – sezon na przegrzebki zaczyna się w październiku, o czym wcześniej nie wiedziałam. Po trzecie - wyrozumiała obsługa oświeciła mnie, jak należy prawidłowo spożywać moje ukochane brukselskie danie, czyli les moules parquées – surowe mule z kwaskowatym musztardowym sosem. Otóż nie należy pod żadnym pozorem prosić o widelczyk – dowiedlibyśmy w ten sposób naszej turystycznej ignorancji. Skorupka omułka jest z jednej strony spiczasto zakończona – i tym właśnie końcem trzeba popukać w talerzyk, aż omułek oderwie się od skorupki i zwiśnie, przyczepiony tylko u nasady. Wówczas należy go zanurzyć w sosie (stoi w miseczce na środku talerza) i spożyć. Jeśli mimo stukania omułek jest oporny i nie chce się odczepić od muszli, pomagamy mu używając palca wskazującego – tej samej ręki, w której trzymamy delikwenta (druga ręka służy do podnoszenia do ust kieliszka z białym winem). Widziałam, jak robią to miejscowi doświadczeni smakosze – ten gest wskazującego palca jest niemal niezauważalny, a omułek, unurzany w sosie, nie zostawia na twarzy konesera żadnych śladów. Fascynujące. Muszę jeszcze poćwiczyć.
Z innych miłych doświadczeń w Noord Zee – kalmary z planchy są znakomite, ale niestety rzadko kiedy pojawiają się w menu, trzeba polować. Jeśli już-już czujemy nadciągające rozczarowanie, nie poddawajmy mu się, tylko zamówmy krewetki z planchy, a zostaniemy ukojeni.
4. Po czwarte – obiecałam Czytelniczce Ani (z Vossem) przepis na sorbet cytrynowy i kompletnie o tym zapomniałam. Wprawdzie pogodę mamy taką, że Droga Czytelniczka wolałaby zapewne jakiś rozgrzewający poncz, ale jak remanent, to remanent i nie będziemy się tam byle zimnym deszczem zasłaniać. Oto sprawdzony przepis na cytrynowy sorbet (brr): do rondla wsypujemy 200 g cukru i dolewamy 300 ml wody. Stawiamy na średnim ogniu i doprowadzamy do wrzenia, co jakiś czas mieszając, żeby cukier się rozpuścił. W tak zwanym międzyczasie szorujemy starannie 4 cytryny. Z dwu z nich ścinamy skórkę (przy pomocy specjalnego nożyka) prosto do rondla z syropem, po czym gotujemy jeszcze ze 2 minutki. Zdejmujemy z ognia i odstawiamy do wystygnięcia, a kiedy wystygnie, wstawiamy do lodówki. Wyciskamy sok ze wszystkich 4 cytryn i dolewamy do zimnego syropu. Teraz cedzimy wszystko przez gęste sitko, wlewamy do plastikowego pojemnika i wstawiamy na mniej więcej 4 godziny do zamrażalnika – aż sorbet na wpół zamarznie i będzie podobny do takiej marcowej lodowej brei, tylko o innym kolorze, zapachu i (zapewne) smaku. Przekładamy sorbet do malaksera i miksujemy, aż będzie gładki. Ubijamy widelcem jedno surowe białko, ale nie na sztywno, tylko do momentu, kiedy się spieni. Mieszamy dokładnie z sorbetem i przelewamy z powrotem do pojemnika. Znów wstawiamy do zamrażalnika na 4 godziny. Operację miksowania i wstawiania do zamrażalnika można jeszcze powtarzać, ale komu by się chciało… Sorbet i tak będzie dobry.
5. No i proszę – piąta poprawka już się nie zmieści, ta dotycząca amerykańskiego sposobu grillowania pod pokrywą, czyli w sposób pośredni. Może to i dobrze, niech sobie temat poczeka do kolejnego ogrodowego sezonu…
Pozdrawiam serdecznie,
niepoprawna Natalka
A, byłabym zapomniała – miał być jeszcze PeeS:
PS. Jak mantrę już podaję informację, że Starsze Dziecko założyło na Facebooku grupę piece of cake: http://www.facebook.com/profile.php?id=1094904910#!/group.php?gid=146296542077315 i marzy o tym, żeby jak najwięcej ludzi się zapisało. A więc zapisujcie się, a śmiało!
« | GrudzieÅ„ 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Åšr | Czw | PiÄ… | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |