Tak, kochani – pamiętam, że dziś miała być druga część opowiastki o podwieczorkach, względnie popołudniowych herbatkach, albo też nawet i o „fajfach”. Wiem, że obiecuję i nie dotrzymuję, że gawędzę i nie kończę, że zaczynam, rozgaduję się i potem miejsca mi braknie. Wiem, że różni tacy będą narzekać, że pozostawiam niedosyt (tak, tak – to do Ciebie, droga Przyjaciółko!).
Dokończenie zatem nastąpi (kiedyś), dzisiaj zaś będzie o czym innym - otóż w tak zwanym międzyczasie udałam się byłam (jak mawia ostatnio Młodsze Dziecko, oczarowane możliwościami, jakie w sferze retoryki daje Plusquamperfectum) do Amsterdamu, odwiedzić Koleżankę z Klasy. I było tak wspaniale, że muszę się z Wami tymi wrażeniami podzielić – a nuż ktoś właśnie planuje wycieczkę do Krainy Wolnego Zioła i będzie miał, jak znalazł (chociaż akurat o ciasteczkach z haszyszem pisać nie będę, bo brak mi doświadczenia – nie mogę się zdecydować, „stety”, czy „niestety”).
O towarzyskim aspekcie wizyty długo by mówić – z Koleżanką z Klasy nie widziałyśmy się od matury (ładnych… parę lat) i doprawdy na naszą korzyść świadczy to, że na dworcu Amsterdam Centraal rozpoznałyśmy się bez najmniejszych wątpliwości, mimo dzikich tłumów wszędzie. Przez cały weekend obleciałyśmy kurcgalopkiem całe miasto (jeszcze mam bąble na stopach, chociaż zabrałam najwygodniejsze tenisówki), przede wszystkim jego bardzo interesujące nieturystyczne fragmenty, co chwilę cudem unikając gwałtownej śmierci pod kołami rowerzystów-szaleńców, którym (do cholery ciężkiej!) ewidentnie wydaje się, że wszystko im wolno… Oczywistą oczywistością jest, że w zwiedzanie wliczone były regularne postoje w kawiarniach i barach, konieczne ze względu na złapanie oddechu, przywrócenie równowagi płynów w organizmie oraz przerobienie plotek (a czasem nawet i faktów) na temat całej kochanej klasy – tak się przyjemnie złożyło, że nasza wiedza wzajemnie się uzupełniała, tak że mało kogo tego dnia nie piekły uszy (hi hi).
O historii, architekturze, muzeach, kanałach oraz turystycznych atrakcjach miasta Amsterdam powstały miliony specjalistycznych książek i przewodników, że o piosenkach nie wspomnę (vide choćby Jacques Brel, czy Jacek Kaczmarski) i nie podejmuję się z nimi konkurować, znam dobrze swoje miejsce. Moja działka to spostrzeżenia natury kulinarno-społecznej, a że Amsterdam dostarczył mi ich całkiem sporo, postanowiłam przedstawić je w punktach:
1. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to powszechność herbaty ze świeżej mięty – w każdej kawiarni podadzą nam ten specjał (wraz z miodem do słodzenia) równie naturalnie, co kawę, podczas gdy w takiej Brukseli miętową herbatę dostaniemy przede wszystkim w marokańskich herbaciarniach (a do nich kobiety zwyczajowo nie mają wstępu), poza nimi zaś jedynie w nielicznych przybytkach. Moim zdaniem mało co tak dobrze gasi pragnienie i odświeża, jak właśnie napar z liści świeżej mięty, jest to więc bardzo użyteczna opcja przy nieuchronnym wyczerpaniu turystycznym. Byłabym zapomniała – powszechnie dostępna jest także maślanka, napój, do którego żywię głębokie upodobanie (Holendrzy najwyraźniej też).
2. To, że knajp najróżniejszego autoramentu jest w Amsterdamie nieprawdopodobna ilość, jest znane powszechnie i nie wymaga szerszego komentarza (choć niezmiennie robi wrażenie) – nawet przy mało zasobnym portfelu zwiedzający nie będzie miał szans na śmierć głodową. Trzeba jednak uważać, gdyż w obliczu stale rosnącej popularności tego miasta, restauratorzy łatwo poddają się pokusie serwowania dań turystycznych w najbardziej prymitywnym wydaniu – jeśli zatem koniecznie chcemy zjeść taką, na przykład, pizzę, dobrze byłoby poradzić się znajomego, zorientowanego w ofercie amsterdamczyka. Bezpiecznie, niedrogo i zgodnie z miejscowymi upodobaniami można natomiast pożywić się w jednej z wielu knajpek wyspecjalizowanych w smażeniu naleśników. A naleśniki w Amsterdamie są inne, niż gdzie indziej – nie składa się ich w trójkąty, nie zwija w ruloniki po nadzianiu, tylko smaży wszystko razem na wielkiej patelni. Widziałam przypadkiem, jak robiono popularne lokalnie naleśniki z jabłkami i żółtym serem, gdyż w jednej z takich knajpek droga do toalety prowadziła bokiem kuchni (czyż byłoby to możliwe w Najukochańszej Ojczyźnie, pod okiem niezmordowanie czujnego Sanepidu?!) – na patelnię z gorącym tłuszczem wrzucono plasterki jabłek, kiedy się podsmażyły, posypano je grubo startym serem, a na to dopiero poszło naleśnikowe ciasto. Kiedy wszystko razem ścięło się i zarumieniło od spodu, kucharz zręcznym ruchem obrócił naleśnik, chwilę podsmażył i zsunął na talerz. Dodatki bywają osobliwe - własnoustnie jadłam naleśnik z podsmażoną cykorią, camembertem i wytrawnym sosem malinowym. Ta dość niezwykła kombinacja była nadspodziewanie smaczna, choć wolałabym, żeby sos był jednak podprawiony czymś słodkim, chociażby odrobiną miodu, co dobrze zagrałoby z gorzkawą cykorią i roztopionym serkiem… Aha – jeden taki naleśnik starcza normalnemu turyście na lunch.
3. Udany weekend jest zawsze zbyt krótki, zdołałam zatem dotrzeć tylko do jednej restauracji typu „elegancko-kolacyjna”. Była to Garlic Queen (http://www.garlicqueen.nl/), restauracja pod każdym względem uczciwa - wszystkie dania zawierają w sobie pokaźną dozę czosnku (są nawet w karcie czosnkowe lody, ale jakoś się tym razem nie skusiłam), a na ścianach wiszą niezliczone portrety władczyń miejscowych i obcych. Jadłam doskonałą, kremową zupę czosnkową, podprawioną szałwią, a po niej – idealnie zgrillowanego świeżego tuńczyka z przepysznym, zapierającym dech sosem czosnkowym, na który dosłownie rzuciłam się niczym przeciwieństwo wampira! Nareszcie mogłam zaszaleć – w domu rzadko kiedy dodaję do dań większą ilość czosnku: Dzieci nie lubią, Mężowi szkodzi, zaś samej trudno jest się oddać czosnkowej orgii, gdyż aromatycznie ostawałabym potem od otoczenia… W istocie chuch po takiej kolacji jest wstrząsający, dostałam nawet plakietkę z tekstem: Sorry! I’ve had dinner at the Garlic Queen! Serdecznie polecam to urocze miejsce!
4. Niedzielne śniadanie jadłam z kolei w piekarni/restauracji sieci Vlaamsch Broodhuys (http://www.vlaamschbroodhuys.nl/site/) – jasne, przestronne wnętrze i proste dania na bazie chleba w najróżniejszych odmianach, bardzo estetycznie podane. Croissant był równie dobry, co we Francji, żytni chleb na zakwasie natomiast – wstrząsający! Pozytywnie wstrząsający! Zamówiłam sobie zestaw firmowy (z szyneczką, żółtym serem, dżem truskawkowym i smarowidłem czekoladowym), z doskonałą kawą i koktajlem z mango i marakui – pyszności, szczególnie ten chleb na zakwasie i jeszcze inny, ciemny, z masą rodzynek lub rodzynków (wyobrażam sobie, że taki jadano za czasów Rembrandta… od święta, rzecz jasna). A bagietka była średnia, w Belgii pieką lepsze.
No i mogłabym tak długo się zachwycać, bo nie wspomniałam jeszcze o owocowych i mlecznych koktajlach, do nabycia na przysłowiowym każdym rogu ulicy (choć w Amsterdamie na takich rogach zazwyczaj bywają zakłady o zgoła innej ofercie) – a piłam świeżo miksowany sok z ananasa i pomarańczy, powyższe smoothie mango-marakujowe oraz koktajl bananowo-truskawkowy… Nie wspomniałam o zachwycających tureckich fast foodach – z borkiem w kilku odmianach, pide (miękką turecką pizzą) z mięsem lub warzywami, z pulchnymi naleśnikami ze szpinakiem, serem feta albo ziemniakami, z ajranem do popijania… O targach ulicznych… O knajpkach, w których człowiek od pierwszej wizyty czuje się stałym bywalcem…
Dodam tylko, że obsługa w knajpach jest zazwyczaj młoda, bezpośrednia, chętna do rozmowy – również po angielsku, co ułatwia życie.
Nie mogę się doczekać następnego amsterdamskiego weekendu (na szczęście z Koleżanką z Klasy nie dałyśmy rady oplotkować tak zupełnie wszystkich, w końcu w klasie było ze trzydzieści osób – jest więc idealny pretekst do następnej wizyty)!
Pozdrawiam serdecznie
zachwycona Amsterdamem Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |