Dziecko Młodsze wróciło ze szkoły z mrożącą krew w żyłach dziewięciolatki opowieścią o tym, skąd wzięła się tradycja przebierania się w Halloween za potwory. Otóż powszechnie wiadomo, iż w przeddzień Święta Zmarłych ziemia zaludnia się duchami – niektóre są dobre i hasają sobie wokół nas jedynie w celu nacieszenia się utraconym ziemskim bytem, inne z kolei, o zgrozo, chcą się na nas powyżywać, strasząc wyszukanym wyciem i pohukiwaniem po nocy.
Szczególnie chętnie nawiedzanym krajem była od wieków Irlandia, gdzie już wiele lat temu terroryzowani przez upiory mieszkańcy postanowili się zemścić i pobić duchy ich własną bronią, słowem - nieźle postraszyć. Stąd też, donosi Dziecko, tradycja przebierania się w straszliwe stroje czarownic, kościotrupów, ghuli, wampirów, wilkołaków i diabłów oraz przekształcanie poczciwych dyń w potworne latarnie o mordach upiorów. Najwyraźniej strategia ta okazała się skuteczną, gdyż tradycja nie tylko się utrzymała, ale i – podążając za masowo emigrującymi Irlandczykami – przedostała się za Ocean. A, jak wiadomo, Amerykanie ze wszystkiego potrafią zrobić zjawisko masowe…
Tu mały wtręt – otóż wyznam szczerze, że do opowieści przynoszonych z belgijskiej szkoły odnoszę się z pewną taką nieśmiałością od chwili, gdy Starsze Dziecko, niezwykle przejęte, zapytało mnie po lekcji historii, czy wiem, kto był najdzielniejszym człowiekiem świata. Trudno było pytać o kontekst, zaczęłam więc strzelać po różnych dziedzinach: Ghandi? Neil Armstrong? Aleksander Macedoński? Jezus? Wałęsa? (naszych innych Bohaterów Narodowych, tych co z kosą na armaty się rzucali, pominęłam, słusznie zakładając, że nie mogą być szerzej znani w belgijskiej szkole podstawowej) A otóż nie! Najdzielniejszym Człowiekiem Świata był król Belgów Leopold III (konkretnie i zgodnie z Wikipedią: Léopold Philippe Charles Albert Meinrad Hubertus Marie Miguel)! Czemuż to, spytałam. Jak to, mówi na to oburzone Dziecko, przecież kiedy wybuchła druga wojna światowa, król Leopold III nie uciekł z kraju przed zwycięskimi Niemcami, tylko został ze swym narodem. A ci straszni Niemcy zamknęli go w areszcie domowym!
Tym razem jednak Pani Nauczycielka wiedziała przynajmniej, że dzwonią, nawet jeśli pomyliły jej się kościoły i przesadziła nieco z tym straszeniem trzecioklasistów. Skąd dokładnie wzięły się halloweenowe tradycje, zwyczaje i obrządki, rzecz jasna nie wiadomo. Dyniowe latarenki (Jack-o-Lanterns) prawdopodobnie rzeczywiście pochodzą z Irlandii, gdzie żywa jest legenda o wiodącym wojnę z diabłem wieśniaku, zwanym Stingy Jack. Wiele jest opowieści o barwnej tej postaci (zajrzyjcie na przykład na http://ezinearticles.com/?The-Halloween-Pumpkin---Jack-O-Lantern-Legends-And-Facts&id=757221), mnie szalenie podoba się zakończenie: otóż po awanturniczym życiu Jack nie został, niestety, wpuszczony do nieba. W wyniku wygranego sporu z diabłem nie został także dopuszczony przed oblicze Lucyfera. Dusza Jacka skazana więc była na błąkanie się w ciemności pomiędzy niebem a piekłem, i tu przyszedł mu z pomocą, najwyraźniej nieco już zaprzyjaźniony, pokonany diabeł. Podarował on Jackowi wiecznie płonący piekielny węgielek do oświetlania drogi, a żeby się biedaczyna nie poparzył, pokazał mu, jak z powszechnej w Irlandii rzepy zrobić praktyczną latarenkę. Kiedy zaś potomkowie Stingy Jacka przeprawili się przez Ocean, postanowili, że się tak wyrażę, upgrade’ować tradycję i z mało wdzięcznej rzepy przestawili się na znacznie większą i łatwiejszą w obsłudze dynię.
Do wydrążania najlepiej nadaje się dynia o cienkiej skórce i regularnym kształcie, o taka:
Niestety, taka dynia jednocześnie nie bardzo nadaje się do jedzenia, gdyż ma wyjątkowo bezbarwny w smaku miąższ – musimy ją zatem potraktować wyłącznie dekoracyjnie, spisując na straty wydłubany środek (pestkom jednakże nic nie brakuje i warto je ususzyć – masa witaminy E, cynku i lecytyny!). Jak zrobić szczególnie upiorną mordę upiora pozostawiam inwencji Drogich Czytelników (są zresztą w internecie niezliczone strony z poradami „w tym temacie”), chciałam tylko podzielić się wieloletnim doświadczeniem – w dłubaniu w dyni najlepiej sprawdza się duża metalowa łyżka o możliwie ostrym brzegu; do wycinania oczu i gęby bardzo przydaje się kuchenny przyrząd do wydrążania jabłek, zaś w „czapeczce” dobrze jest zrobić dodatkową dziurkę, żeby płomień wstawionej w środek świecy miał lepszy dopływ tlenu. Aha – po trzeciej dyni człowiekowi odechciewa się dalszej twórczości (mój rekord to siedem…). O, tu mamy parę przykładów dyniowych mord:
(wszystkie zdjęcia pochodzą z portalu Fotolia)
Ja zaś wyznam, iż raz wyszedł mi z dyni wypisz-wymaluj były premier Józef Oleksy… Postawiony na kominku wzbudzał podziw i radość wszystkich gości bez wyjątku – ot, moment chwały.
Tydzień temu pisałam o zastanawiającym braku tradycyjnego jedzenia w Halloween – wielokrotnie indagowałam znajome Brytyjki w tej sprawie, upierając się, że skoro z automatu jedzą indyka z chlebowym sosem i brukselką na Boże Narodzenie, skoro na Święto Prochowe 5 listopada musi być gorąca czekolada, a Wielkanoc nie obejdzie się bez marcepanowego „simnel cake”, skoro nawet naleśnikom na Wyspach należy się osobne święto (Pancake Day w Ostatki), to doprawdy dziwię się, że nie ma nic, co można by uznać za tradycyjne jedzenie w Halloween. Jedyną rzeczą, jaka przyszła nagabywanym paniom do głowy, są jabłka w karmelu – robimy dużą ilość jasnego karmelu; nieduże i kolorowe jabłuszka nadziewamy na patyczki i zanurzamy w płynnym karmelu, ewentualnie posypujemy siekanymi orzechami lub cukrowym maczkiem i odstawiamy do zastygnięcia. Wertując różne październikowe numery pism kulinarnych dodatkowo przekonałam się, że choć typowego jedzenia brak, jest za to masa pomysłów, które mogą się przydać każdemu, kto postanowi wyprawić przyjęcie z okazji Halloween - należy jedynie zwrócić uwagę, iż rady te i pomysły skierowane są raczej do ludzi utalentowanych plastycznie, nie zaś do tych, których ambicją jest osiągnięcie w efekcie swej pracy szczególnie subtelnego smaku w sensie dosłownym.
Możemy się zatem pobawić i po upieczeniu zwykłych ucieranych babeczek (Angielskie babeczki czyli cupcakes) zamienić je, na przykład w pająki: smarujemy wierzch babeczek nutellą, przyklejamy do niej nóżki zrobione z ulubionych przez dzieci słodkich sznurków (najlepsze w sensie efektu będą te czarne, niestety zrobione są one z obrzydliwie paskudnej lukrecji, bądź z równie odrażającego smakowo salmiaku), doklejamy oczka z mini-marshmallowsów oraz buźki z czerwonych cukiereczków. Możemy też upiec kruche ciastka lub pierniczki, wycinając je w okolicznościowe kształty - mam taki zestaw foremek: duch, kot, domek (jak rozumiem, nawiedzony), nietoperz, czaszka (nadzwyczaj zresztą podobna do gruszki) oraz kapelusz. Kolorowymi lukrami ozdabiamy ciastka zgodnie z kształtem i gotowe. Szalenie podobały mi się „trupie paluszki” z najprostszego kruchego ciasta, wyrobionego w wałeczki z zaznaczonymi, jak w prawdziwych palcach, stawami. Na końcu każdego paluszka doklejamy obrany migdał – paznokieć. Po upieczeniu malujemy migdałki jadalną farbą na jakiś jaskrawy kolor. Natomiast czekoladowy tort ucharakteryzowany na cmentarz, z bezowymi duchami, nagrobkami z czekoladowych ciasteczek i świeżo poruszoną cmentarną ziemią z pokruszonego imbirowego ciasta, jakoś, hm, nie wzbudził mojego entuzjazmu…
Z rzeczy niesłodkich zrobiłam kiedyś pizzę z oczkami: na zwykłym sosie pomidorowym położyłam ugotowane na twardo i obrane jajka przepiórcze, na nich plasterki zielonych oliwek (tęczówki) i ziarenka pieprzu (źrenice). Wyszło to bardzo dekoracyjnie. Można w podobny sposób zrobić makaron, najlepiej ten barwiony sepią na czarno lub szpinakiem na zielono: na kupce ugotowanego makaronu kładziemy kilka łyżek pomidorowego sosu, a na nim oczka: mini pomidorki kroimy na pól i wydrążamy; mini mozzarelki kroimy na pół i nadziewamy nimi pomidorki; z listków bazylii wycinamy maleńkie kółka i nalepiamy na mozzarelkach… Jeśli się komuś chce…
Uff, jak sami widzicie, gotowania w tym nie ma za grosz – samo dziabdzianie się z różnymi mniej lub bardziej jadalnymi produktami. Przypomina mi się tu film Syreny (Mermaids, 1990), gdzie samotna matka (Cher) wspina się na wyżyny domowego kunsztu kulinarnego, gdy wycina foremkami do ciastek rozmaite kształty ze zwykłych kanapek…
Tak, czy owak – bawcie się dobrze! Byłabym zapomniała – duże wrażenie robi ucięta ręka pływająca w wazie z napojem: trzeba wlać jakiś jadalny kolorowy płyn do lateksowej rękawiczki, zabezpieczyć przed wylaniem i zamrozić. Przed podaniem zdejmujemy rękawiczkę – trzeba ją odcinać nożyczkami i działać dość szybko – i mamy piękną, lodową rękę, którą szybciutko wrzucamy do picia!
Serdecznie pozdrawiam –
Przerażona (na zapas) wyciem na strychu Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |