W naszej rodzinie panuje taki zwyczaj, że osoba, która obchodzi kolejną bolesną rocznicę przyjścia na ten niegościnny świat, ma prawo zamówienia sobie urodzinowego obiadu – jedynym ograniczeniem jest aktualny stan domowych finansów. Cała reszta to pikuś - nie po to wszak zajmuję się od lat doskonaleniem warsztatu kulinarnego, by nie móc spełnić żywieniowych marzeń Najbliższych!
Jeśli chodzi o Męża, to wybór jest prosty i kojąco przewidywalny – pieczony kurczak z frytkami lub ruskie pierogi. Prosto, tanio i zawsze tak samo (Mąż pochodzi z domu, gdzie do każdego dnia tygodnia przypisana była określona potrawa i choć w ciągu naszego wspólnego życia udało mi się nieco to siedmioelementowe spektrum poszerzyć, jednak potrzeba kulinarnego constansu pozostanie już w nim na zawsze). Z Dziećmi natomiast to już zupełnie inna historia… Ach, gdzież te czasy, gdy szczytem marzeń było spaghetti z pesto lub domowym bolognese! Gdzież te leniwki, kładzione kluseczki, pomidorowa z ryżem czy rosół z makaronem zamawiane na piąte i szóste urodziny! Czasy sznycelków cielęcych też należą już do przeszłości, podobnie jak prośby o naleśniki z nutellą lub jajecznicę z kurkami. Nie, teraz w roli urodzinowych zamówień pojawia się grill stołowy (raclette) z wyborem mięs i serów, fondue z sera uczciwie szwajcarskiego, awokado z kawiorkiem lub też talerz owoców morza. Dzieci nam rosną, nie da się ukryć.
Dwa dni temu Młodsze Dziecko po raz pierwszy osiągnęło wiek dwucyfrowy i zgodnie z tradycją ustaliło menu na urodzinowy obiad – w tym roku padło na kaczkę pieczoną z nadzieniem z dowolnej kaszy, reszta dodatków nieistotna. Tort? Czekoladowy z różowym kremem.
Szczęśliwa, że w ciężkim finansowo okresie poświątecznym nie będę zmuszona do jazdy przez całe miasto po nieco tańsze homary lub kraby (na przykład), oraz że oszczędzone mi zostało tłumaczenie, że truskawki w styczniu są do… niczego, ochoczo się zgodziłam. W końcu nie dalej, jak dwa tygodnie temu, w sklepach kaczek było w bród, tylko brać i wybierać.
Jak się szybko okazało, dwa tygodnie czynią wielką różnicę. Objechałam lokalne supermarkety, w tym dwa z pretensjami do bycia eleganckimi (w Belgii w ogóle mało jest tych gigantycznych przestrzeni handlowych, do których już przyzwyczailiśmy się w Polsce) – i nic. Piersi z kaczki? Są. Nóżki z kaczki? Jak najbardziej. Ale całej kaczki nie uświadczysz. Zabrałam się zatem za okolicznych rzeźników, choć nadziei wielkiej nie miałam, gdyż belgijski przeciętny rzeźnik wybór mięsa ma raczej skromny – ot, trochę wołowiny na gulasz, rostbef, schab, dużo mielonego w różnych kombinacjach, zaś z drobiu jedynie kurczaki pocięte na wszelkie możliwe fragmenty. Bardziej wyuzdane kulinarnie potrzeby najlepiej jest zamówić z kilkudniowym wyprzedzeniem, ale na to nie byłam uprzejma wpaść odpowiednio wcześnie. Rzeźnicy odpadli.
Przypomniałam sobie, że dwie dzielnice dalej jest specjalny sklep z dziczyzną, obok zaś powinien być targ, na którym widywałam wszak doskonale zaopatrzone stoisko mięsne, z kuropatwami i bażantami w jesienno-zimowej ofercie. Targ jednakże był tego dnia wyjątkowo skromny, nie wiem, czy z powodu światowego kryzysu, czy nie sprzyjającej handlowi pogody, w każdym razie wśród dziesięciu straganów na krzyż brakowało tego mięsnego. Sklep z dziczyzną był i owszem w posiadaniu dwu kaczek, ale DZIKICH, niedużych, o bardzo ciemnym mięsie i dość trudnych w obróbce – lepiej je dusić w sosie, niż piec z nadzieniem.
Ostatnią deską ratunku mogły być już tylko najbardziej ekskluzywne delikatesy w mieście – Rob (http://www.rob-brussels.be/). Wprawdzie miejscowi narzekają, że bardzo się popsuły, że straciły swoją wyjątkowość, że nie są już takie, jakie były niegdyś (czyli kiedy?), jednak nadal pozostają celem pielgrzymek smakoszy, ze szczególnym uwzględnieniem tych o wyjątkowo zasobnych portfelach. Co ciekawe, w okresie przedświątecznym zauważyliśmy z Mężem mniejszy ruch w sklepach, niż w latach ubiegłych, nie dotyczyło to jednak Roba… Bogatych nic nie ruszy, ot co.
W Robie kaczki były. Te najlepsze, słynące ze wspaniałego smaku canettes de Barbarie (zwane ponoć u nas kaczkami piżmowymi), pięknie ułożone w gablotce w niesłychanie eleganckim stoisku mięsnym, dumnie prężące swe charakterystycznie wystające mostki. Nie wymawiając nikomu – po prawie osiemnaście Euro za kilogram, ale co tam, grunt, że są. Uradowana, zakolejkowałam się do stoiska i po chwili poprosiłam o niezbyt wielką sztukę – „To dla czterech osób, monsieur, w tym dwoje dzieci”. Wspólnie wybraliśmy właściwą kaczkę i padło pytanie: „Czy madame życzy sobie szyjkę, wątróbkę, serce i żołądek?”. „Ależ bien sûr”, odpowiedziałam (szyjka posłuży jako podstawa do sosu, a wątróbkę i resztę dodam przecież do nadzienia) i czekałam, aż Pan Rzeźnik (w idealnie czystym fartuchu, notabene) zawinie zwierzątko w papier – podroby wszak znajdują się zazwyczaj w plastikowej torebce wewnątrz ptaka, zaś w moim przypadku nie ma potrzeby ich wyjmować; papier, waga, metka z ceną i kaczka będzie nareszcie moja!
Kiedy jednak Pan Rzeźnik podniósł wybraną kaczkę z jej dotychczasowego miejsca spoczynku w gablotce, zobaczyłam, że te podroby są w istocie w środku, ale na pewno nie w plastikowej torebce – kaczka miała, i owszem, płetwy oraz główkę z dziobem (i takie martwe oczka, biedactwo), nie miała jednakże charakterystycznej dziury z kupra strony, wskazującej na dokonanie wypatroszenia. Nie, ja tego wypatroszenia miałam być świadkiem.
Kochani, to było fascynujące! Nigdy dotąd nie widziałam, nieszczęsny produkt kultury masowej, w dodatku bez rodziny na wsi, jak się patroszy drób. Ponadto Pan Rzeźnik był artystą w swym fachu i obserwowanie całego procesu było niesłychanie zajmujące. W pierwszej kolejności zajął się szyjką – oddzielił staranne skórę od mięsa z kosteczkami, odciął ten biedny łepek (nareszcie!), potem wyciął samą szyjkę i wyciągnął tchawicę (przynajmniej myślę, że ta rurka to była właśnie tchawica). Odciął płetwy. Potem sprawnym ruchem naciął kaczkę pod ogonkiem, w trójkąt, wyjął jakąś kostkę i zaczęło się patroszenie właściwe. Najpierw wyciągnął trochę tłuszczu (choć w ogóle ta kaczka nie była bardzo-bardzo tłusta), potem gmerał w środku i gmerał, ewidentnie oddzielając bebechy od powłoki brzusznej. Wyciągnął całe wnętrze jednym gestem i zaczęło się żmudne odcinanie – wątróbeczki od woreczka żółciowego, (bardzo zresztą dużego, ciekawe czemu), serca od naczyń krwionośnych i sporej ilości tłuszczu (jednak!), żołądka od jelit. Potem Pan Rzeźnik sprawnie przygotował wątróbkę do użycia (nareszcie nie musiałam sama wycinać tych żyłek!) i zajął się żołądkiem: odciął tłuszcz i zgrubiałe powłoki, przeciął organ na pół i wydłubał jego jaskrawozieloną zawartość – ostatnim posiłkiem nieszczęsnego zwierzęcia musiała być chyba trawa. Wszystko razem złożył starannie w pudełeczku i dzieło było dokonane.
Nie dałam się przegonić od gablotki (nikt na szczęście nie próbował). Pod koniec omal nie wlazłam za kontuar. Nie mogłam oderwać oka od czegoś, co na zdrowy rozum powinno być nieestetyczne, obrzydliwe wręcz, brudne i nieco wstydliwe; było zaś eleganckie, czyste, fachowe i zajmujące. Cóż znaczy profesjonalizm!
„C’étais fantastique! Formidable! Fascinant!” – powiedziałam ze szczerym uczuciem, jeśli nawet nie z wybitnym akcentem. Pan wyglądał na zadowolonego, wątpię bowiem, by damy w norkach często poświęcały jego umiejętnościom choć ułamek mojej uwagi.
Niestety nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego, zaś mój telefon komórkowy jest ostatnim egzemplarzem na świecie nie posiadającym funkcji robienia zdjęć. Oto więc zdjęcie mojej kaczki na kuchennym stole, tuż przed nadzianiem kaszą (perłową z koperkiem):
Dla porządku dodaję, że do kaczki dałam pieczone jabłka, sałatę i marchewkę z groszkiem (Dzieci uwielbiają, naprawdę), zaś samo mięso było tak smaczne, że Mąż w pojedynkę zeżarł niemal połowę zwierzątka. Obawiam się, że przybyła mu trzecia urodzinowa opcja… Obawiam się? Uczciwie mówiąc, raczej mam nadzieję - będę mogła wtedy jeszcze raz obejrzeć ten rzeźniczy pokaz!
Pozdrawiam wszystkich niezwykle serdecznie,
pełna podziwu dla profesjonalistów (wszelkich, lecz w tym momencie głównie w dziedzinie sprawiania drobiu)
Natalka
Drodzy moi, bardzo dziękuję za wszelkie życzenia świąteczne, noworoczne i ogólnorozwojowe! Przy okazji szczerze przepraszam, że nie odpisuję każdemu z osobna, tylko tak hurtowo, w Gazetce. Im jednak człowiek starszy, tym czasu jakoś mniej, a rzeczy do wepchnięcia w dzień coraz więcej… A w moim przypadku osoby samozatrudnionej i samo-sobie-nie-płacącej nawet trudno pocieszać się nadzieją na emeryturę, na której ponoć jest masa czasu na wszystko! więcej...
Kochani! Mili! Drodzy! Podtrzymujący na Duchu! Wierni! Wspierający! Świąteczni i Powszedni! Czytający lub Gotujący lub Wszyscy Naraz! A przede wszystkim – Lubiący Dobrze Zjeść! więcej...
Drodzy moi, w pierwszych słowach mej Gazetki chciałam przede wszystkim podziękować za imieninowe życzenia: Andrzejowi K., Krystynie i Dzidkowi, Leszkowi M. (niezawodnemu w prawieniu komplementów!), Danusi B. (z Milanówka), Małgosi (Maggie) L. Naprawdę bardzo dziękuję za każde dobre słowo! Wśród serdecznych życzeń znalazły się też słowa troski – szczęśliwie nie mnie dotyczące, lecz dalszych losów moich imieninowych gęsi – czy zmieściły się do piekarnika, czy były miękkie, czy nadzienie (a właściwie dwa) się udało, jednym słowem – czy goście przeżyli. więcej...
Grudzień ma swoje prawa – nawet jeśli jeszcze nie pada śnieg (w Belgii przynajmniej), nawet jeśli w nocy oszczędzone są nam przymrozki, a w dzień temperatura rośnie do przyzwoitych dziesięciu stopni powyżej zera, nawet jeśli u sąsiada zaczęło kwitnąć na różowo jakieś drzewko – grudzień sam z siebie powoduje, że człowiek zaczyna kichać. Smarkać. Kasłać. Człowieka bolą uszy, boli gardło, strzyka w kolanie. Człowiek czuje łamanie w kościach. Człowiek dostaje nawet gorączki i musi leżeć w łóżku, bo wszędzie indziej jest mu okropnie źle. Człowiek traci apetyt i jedyne, co przechodzi mu przez obolałe gardło, to imbirowa herbatka z cytryną i miodem. Człowiek – czyli ja. więcej...
Kochani moi, dziś są moje imieniny! Dziś, to znaczy 1 grudnia, w pierwszy zimowy (w sensie kalendarzowym) dzień, w szary, deszczowy, wietrzny i absolutnie typowy dla tej pory roku czwartek. Nie będę Wam zatem zbytnio dziś głowy zawracać, bo co święto, to święto. więcej...
Trudno dzisiejszą Gazetkę nazwać Gazetką Właściwą… To, co mam dziś dla Was, to kilka cytatów, które ostatnio chodzą mi po skołatanej już nieco, przedimieninowo i przedświątecznie, głowie. Z drugiej jednak strony, z przyczyn ode mnie niezależnych, w zeszłym tygodniu Gazetka jakoś nie dotarła do Waszych skrzynek mailowych, żeby zatem nie zarzucić Was teraz nadmiarem weekendowej lektury, postanowiłam dzisiaj się streszczać, zachowując dłuższe i bardziej skomplikowane opowieści na inny czas. więcej...
Kreatywność. Znienawidzone przeze mnie słowo. A w każdym razie ostatnio, gdyż przez kilka trudnych tygodni nie schodziło – odmieniane przez przypadki, przekształcane w przymiotnik i przysłówek – z ust Młodszego Dziecka. „Najważniejsza jest kreatywność”, słyszałam na dzień dobry. Niewątpliwie. „Mamo, czy będzie na kolację coś kreatywnego?” (słowo daję, to cytat). Nie. „Czy jak byliście młodzi, to musieliście być w szkole kreatywni?”. Na miarę tamtych czasów pewnie tak… Pewnie bardziej, niż dzisiaj! więcej...
Po ostatnich Gazetkach poczułam pewne umysłowe (nazwijmy je nawet: intelektualne) wyczerpanie – układanie własnych obserwacji i wrażeń w mniej lub bardziej zrozumiałą całość nie jest wszak zajęciem łatwym, a już wyciąganie z nich jakichś, nie daj Boże, logicznych wniosków powoduje nieunikniony zamęt wśród szarych komórek. więcej...
Proszę o spokój - to już ostatnia Gazetka o doświadczeniu gwiazdkowo-michelinowskim w restauracji Terborght. Ileż bowiem można opowiadać o jednym zaledwie lunchu, choćby i czterodaniowym! I podobnie, jak zmęczyło mnie (i zapewne Was) drobiazgowe opisywanie tego, co jadłam, odczułam pewne znużenie także i w restauracji (konkretnie przy deserze). Z drugiej jednak strony - trzeba skończyć temat raz zaczęty, żeby nie było niedopowiedzeń. A zdjęcia są zupełnie nie na temat, bo mamy piękną jesień i tyle. więcej...
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |