W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Moje ulubione dania wakacyjne Anno Domini 2010

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Moje ulubione dania wakacyjne Anno Domini 2010

W tym tygodniu opuściła mnie jakoś gazetkowa wena – może to z powodu rozczarowania ostatnią deszczową niedzielą (a strasznie chciałam, wena zapewne też, pojechać na grzyby, zwłaszcza że fama głosi, iż w Ardenach obrodziły prawdziwki…), może też wyczerpały nas (nie wiem, jak wenę, ale mnie na pewno) intensywne obchody urodzin Starszego Dziecka...

...(tu mały wtręt: widzieliście rysunek Mleczki „Ajpod-srajpod”? święta racja, gdyż taki właśnie „ajpod”, nabyty Dziecku w prezencie, zepsuł się zaraz po włączeniu i trzeba go wymienić, co potrwa dwa tygodnie, Dziecko zaś nie jest jeszcze w stanie wyciągać wniosków z pism Marka Aureliusza, niestety; „srajpod”, w istocie). Nie wiem, w każdym razie weny nie ma, a bez niej nie mam zielonego pojęcia, czym by Was tu w tym tygodniu zająć. Z drugiej jednak strony nie zamierzam tak po prostu odpuścić albo zamydlać Wam oczy, że na przykład jestem chora – bo nie jestem! W dodatku ponoć są tacy (wnioskuję z maili), którzy podczas mojej wakacyjnej internetowej nieobecności stęsknili się za Gazetką i nie zamierzam ich rozczarować!

Czekając zatem na powrót weny marnotrawnej, postanowiłam podzielić się z Wami przepisami na trzy szczególnie udane potrawy tegorocznych wakacji – jedynie z malutkimi komentarzykami. Otóż lato spędziłam przede wszystkim na Ziemi Opoczyńskiej (w naszym wakacyjnym domu odizolowanym od cyber-świata), zajmując się Rodziną, ogrodem, paleniem ogniska, zbieraniem porzeczek i jabłek oraz przetwórstwem owocowo-warzywnym. Sierpień natomiast spędziliśmy częściowo wśród owerniackich wulkanów, a częściowo na śródziemnomorskim pograniczu francusko-hiszpańskim. We wszystkich trzech miejscach namiętnie oddawaliśmy się spożyciu miejscowych specjałów…

O regionalnym jedzeniu w Chacie Opoczyńskiej na krajowej drodze nr 12 pisałam przed wakacjami – nic się nie zmieniło, nadal polecam serdecznie, choć przed wizytą wskazany jest trzydniowy post. Pierogi wciąż pyszne, kopytka z gulaszem wybitne, schabowy na trzy czwarte talerza, a pstrąg rumiany i chrupiący. Moim ulubionym daniem w tej części świata jest jednak kapusta z grochem, szczególnie w chłodne i deszczowe dni, które w ramach globalnego ocieplenia coraz częściej nawiedzają nas w lipcu... Zazwyczaj skazana jestem na samodzielne spożycie całej porcji tej jarzynki (no, na raz to się nie da, trzeba by wzywać pomoc), gdyż Mamusi kapusta w każdej postaci szkodzi na wszystko, Mężowi szkodzi wprawdzie tylko na żołądek, za to dotkliwie, Starsze Dziecko nie lubi żadnych kapustnych, Młodszemu Dziecku z wyglądu danie się tak nie podoba, że nawet nie spróbuje… Zostaje jeszcze Tatuś, ale dla niego jest to potrawa dzieciństwa spędzonego w Łódzkiem i żaden tam przedstawiciel mikrołejwowego pokolenia nie będzie mu mówił, jak się NAPRAWDĘ powinno przyrządzać kapustę z grochem! A (przynajmniej teoretycznie) robi się to tak: ćwierć kilo łupanego grochu zalewamy wodą i zostawiamy na noc do napęcznienia. Następnego dnia gotujemy groch do miękkości, równolegle zaś zajmujemy się kapustą – średniej wielkości główkę obieramy z zewnętrznych liści, kroimy w ćwiartki, wycinamy głąb, który zjadamy, resztę zaś szatkujemy, płuczemy na sicie i wkładamy do dużego garnka. Dodajemy nieco soli i pieprzu, listek laurowy i parę ziaren ziela angielskiego i gotujemy, aż kapusta będzie miękka. Kawałek wędzonego boczku i pętko wiejskiej kiełbasy (powiedzmy po 100 g) kroimy w kostkę i podsmażamy na rumiano w łyżce smalcu. Mieszamy razem groch, kapustę, boczek i kiełbasę i dusimy z kwadrans, aż wszystkie składniki się połączą. Doprawiamy do smaku majerankiem i dużą ilością świeżo zmielonego pieprzu, możemy też dodać ugotowany i utłuczony na piure ziemniak. Wydaje mi się, że tak samo przyrządza się kiszoną kapustę, natomiast w Chacie Opoczyńskiej zamiast grochu dają białą drobną fasolę, co też jest bardzo smaczne.

W Owernii jadaliśmy wspaniale, choć głównie serowo i mięsnie – w roli przedstawiciela wód występował jedynie pstrąg (za to jaki… ale o tym kiedy indziej). Wśród potraw takich, jak opiekane nóżki wieprzowe, flaki gotowane z soczewicą, pieczone perliczki czy duszony w śmietanie kurczak (że o wspaniałych miejscowych szynkach i kiełbasach nie wspomnę), moją uwagę zwróciło danie o dźwięcznej nazwie pounti – rodzaj pasztetu lub klopsa podawanego na gorąco na przystawkę: 800 g niezbyt tłustego surowego boczku kroimy w kawałki i przepuszczamy przez maszynkę o średnich oczkach. 300 g liści boćwiny lub szpinaku starannie płuczemy i osuszamy, po czym kroimy w cienkie paski. Trzy duże cebule obieramy i kroimy w cienkie półplasterki. Solidny ząbek czosnku obieramy i kroimy w paseczki. Pęczek mieszanych ziół (natka, trybula, majeranek) myjemy i siekamy. Mieszamy razem mięso, zieleninę i czosnkowate, doprawiając od serca solą i świeżo zmielonym pieprzem, a z większą powściągliwością – gałką muszkatołową. W drugiej misce mieszamy sześć całych jajek, 150 g mąki i pół litra mleka, po czym dodajemy do mięsa i znów starannie mieszamy. Teraz dorzucamy jeszcze 200 g dobrych suszonych śliwek (najlepiej francuskich) bez pestek i znów mieszamy, po czym przekładamy masę do keksówek wysmarowanych tłuszczem i wyłożonych papierem do pieczenia. Wstawiamy na godzinę do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, po czym wyjmujemy z foremek, kroimy w plastry i podajemy na gorąco. Jest to zaskakująco smaczne danie o zabawnym zielonym kolorze!

Z Owernii przenieśliśmy się do krainy ryb i owoców morza, co – na szczęście tylko pod względem aprowizacyjnym – doprowadziło Młodsze Dziecko do autentycznych łez rozpaczy. Otóż Dziecko rybkę nawet lubi (łososia lub pstrąga), ale postawione w obliczu grillowanych ośmiornic, stosów ostryg, muli zapiekanych z czosnkowym sosem, gigantycznych krewetek i wszelkich małży, jakie lądowały codziennie na stole, nie dało rady i trysnęło łzami pod hasłem: „Dlaczego jestem inna i nie lubię owoców morza?!” Zdaje się, iż szalę przeważyły tapas z kalmarów nadziewanych ośmiorniczkami… Dla mnie natomiast był to raj na ziemi, zaś szczególnym uczuciem obdarzyłam katalońskie danie all cremat, co dosłownie oznacza „spalony czosnek” – stanowi on główny składnik zawiesistego sosu, który otula kawałki ryb oraz rozmaite owoce morza (nie jest tak naprawdę spalony, lecz przypieczony na tyle, by nadać daniu specyficzny smak i piękny kolor). Przepisów na all cremat jest tyle, ilu kucharzy na Costa Brava, osobiście jadłam wersję „białą”, czyli bez pomidorów – w gęstym, beżowym, śmietanowym sosie można było znaleźć ze trzy rodzaje ryb, a oprócz nich mule, małże vongole, podłużne małże zwane z angielska razor clams (a po naszemu ponoć „okładniczki”) oraz krewetki. Najczęściej jednak do sosu dodaje się pomidory, a całe danie przyrządza się z samych ryb (te owoce morza to dla turystów!): kilogram świeżych anchois albo małych turbotów albo barwen albo żabnic czyścimy i starannie płuczemy, ale zostawiamy w całości. Solidną główkę czosnku dzielimy na ząbki, obieramy i kroimy w paski. Dużą i ciężką patelnię (musi mieć szczelną pokrywkę) stawiamy na sporym ogniu i wlewamy tyle dobrej oliwy z oliwek, żeby całe dno było przykryte. Wrzucamy czosnek i smażymy, aż będzie dobrze rumiany – nie może się jednak naprawdę przypalić, bo sos będzie gorzki! Teraz wlewamy 2 kieliszki (jakieś 200 ml razem) bardzo dobrego octu winnego z francuskiej Katalonii – na przykład z Collioure lub Banyuls (kupiłam sobie ten ostatni i jest naprawdę świetny) – i natychmiast przykrywamy. Po dwu minutach zdejmujemy pokrywkę, wlewamy na patelnię 400 ml wody i dodajemy szczodrą łychę koncentratu pomidorowego. Mieszamy, zagotowujemy i wkładamy ryby, solimy. Gotujemy przez kwadrans bez przykrycia, a na koniec pięć minut z przykrywką. I już, podajemy na patelni, z bagietką do wyjadania sosu. Każdy wielbiciel ryb i czosnku (a to często idzie w parze) będzie usatysfakcjonowany. W tych częściach naszej planety, gdzie nie występują ani anchois, ani takie barweny, żabnice czy turboty, można w ten sposób (nie ma w nim wszak nic szczególnie egzotycznego) potraktować także inne niezbyt duże rybki – na przykład moje ulubione kerguleny lub małe okonie, które choć słodkowodne, powinny dobrze zgrać się z katalońskim sosem.

Mam nadzieję, że wybaczycie mi nieobecność weny, a przepisy przypomną Wam letnie podróże – choć podobno niektórzy dopiero teraz wyjeżdżają na wakacje! Nie będę jednak o tym myśleć, żeby nie zwariować wśród szkolnych plecaków, codziennie zmienianych grafików zajęć, wypadów do sklepu po cyrkiel/brakujący zeszyt/flamastry/czepek na basen oraz innych rozrywek, towarzyszących pierwszym powakacyjnym tygodniom.

Pozdrawiam serdecznie, choć mało błyskotliwie -

wrześniowa Natalka




Podziel się linkiem: