W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / „Na grzyby - w aromatów pełen las…”*

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


„Na grzyby - w aromatów pełen las…”*

W przedszkolu moją ulubioną grą planszową było „Grzybobranie” – prawdopodobnie nie tylko moją, gdyż ciągle widuję ją w polskich sklepach z zabawkami, dokładnie w tej samej szacie graficznej, z tymi samymi drewnianymi grzybkami w kilku kolorach… Najmilsze było przygotowanie planszy – wszystkie grzybki trzeba było powtykać w dziurki, na niektórych polach mieścił się tylko jeden, na innych znów dwa.

Gra polegała na tym, by przy pomocy rzutów kostką przejść całą leśną drogę z różnymi zakrętami i niespodziankami, przy okazji zbierając do plastikowego koszyczka jak najwięcej grzybów. Były i pułapki - jeśli wylądowaliśmy na polu z sową, trzeba było oddać jeden z grzybków, jeśli zaś trafiliśmy na mostek - aż dwa! (a może było na odwrót). Cudowne! Byłam w tym bardzo dobra, nie chwaląc się. Zupełnie inaczej, niż w życiu…

W mojej Rodzinie do dzisiaj krąży urągliwa opowieść, jak to w wieku pięciu lat przewróciłam się w lesie, potknąwszy o dorodnego borowika. I nawet nie mogę tego zrzucić na rodzinną sklerozę i skłonność do koloryzowania, gdyż sama doskonale pamiętam całą sytuację, a przede wszystkim złość i rozczarowanie, że ja tych grzybów w ogóle nie widzę. Próbowałam się jakoś rehabilitować, służąc jako zbieracz maślaków w gęstych młodniakach (dzieci odznaczają się większą skłonnością do wpełzania pod kłujące gałęzie). Cóż, maślaki mają tę właściwość, że rosną stadami, jeśli więc ktoś pokazał mi palcem, że mam zbierać właśnie takie coś, szło już jak z płatka. Sama jednak w żaden sposób nie mogłam trafić na ich ślad. Dodatkowym pechem życiowym było to, że grzyby zajmowały w naszym życiu poczesne miejsce - mój Tatuś za hobby i pasję obrał właśnie mikologię i choć sam z siebie zbyt dobrym zbieraczem nigdy nie był, nadrabiał to specjalistyczną wiedzą – do dziś w przypadkach kontrowersyjnych dzwonimy do Tatusia, a on odpowiada zawsze najpierw po łacinie. Mamusia za to w zbieractwie była i jest świetna – żaden czarny łepek, kozaczek, maślak czy zajączek, o prawdziwkach w ogóle nie wspominając, nie ujdzie jej bystrym oczom. Ponadto Mamusia robiła niezrównane grzybki w occie – kiedy byłam mała, słoiczek takiej marynaty regularnie pojawiał się jako ozdoba kolacji. Wolno mi było zjeść tylko trzy grzybki na raz, Mamusia bowiem uważała, że rzeczy w occie nie są odpowiednim pożywieniem dla nieletnich – może dlatego marynowane gąski, maślaczki czy kurki są dla mnie do dziś przedmiotem kultu (a moje niezbyt grzybożerne dzieci w ogóle tego nie rozumieją!), czule i pieczołowicie przechowywanym w spiżarni.
Problem szukania i znajdowania grzybów rozwiązał się po paru latach, po wizycie u okulisty, i dziś jest to jedna z moich najulubieńszych form spędzania wolnego czasu.

Dla grzybomaniaków Belgia jest rajem na ziemi. Lasów tu sporo, czystych i zadbanych, ponadto w większości publicznie dostępnych. Pogoda – deszczowa i raczej ciepła – powoduje, że grzyby rosną… tak, tak, jak po deszczu właśnie. Jednak najistotniejsze jest to, że Belgowie w swej masie nie są narodem zbieraczy (w każdym razie produktów runa leśnego, bo jeśli chodzi o kolekcjonowanie rozmaitych przedmiotów, to jest to zupełnie inna historia), a w dodatku uważają większość grzybów za niejadalne lub wręcz trujące! Bywałam już zaczepiana przez życzliwych miejscowych, którzy na widok koszyka pełnego cudnych podgrzybków, pytali z troską, czy na pewno wiem, co robię. Nic nie pomagało tłumaczenie, że to przecież ta sama rodzina, co uznawane wszak przez Belgów prawdziwki (Boletaceae), że jadam je od dziecka, że można je suszyć, marynować (!), smażyć z czosnkiem, dusić w śmietanie... Teraz już nie tłumaczę, staram się po prostu nie rzucać w oczy i myślę sobie tylko, że biedacy nie wiedzą, co tracą. Zresztą dobrze, że nie zbierają, przynajmniej nie są konkurencją – a wszyscy znamy te wrogo-zazdrosne spojrzenia innych grzybiarzy, napotkanych w polskim lesie.

Pogodę mamy złoto-belgijsko-jesienną, w ostatnią niedzielę wybrałyśmy się zatem z Młodszym Dzieckiem na wycieczkę w Ardeny - nie ukrywam, iż licząc na jakiś, choćby i skromny, grzybny urobek. W każdym razie ja liczyłam, gdyż Młodsze Dziecko najbardziej zadowolone było z tego, iż wybieramy się jedynie we dwie - Mąż miał niespodziewane zawodowe spotkanie (później bardzo żałował), Starsze Dziecko zaś do pozostania w domu użyło jakże wygodnego pretekstu, mianowicie konieczności wkuwania łaciny (ile czasu zajęło mu kucie, a ile udzielanie się na Facebooke’u, nie będę już wnikać). Wzięłyśmy sobie kosz piknikowy (chleb z masłem, pokrojony w zgrabne paluszki, małe sznycelki cielęce, ogórek, pomidory, kalarepkę, jabłko i gruszkę, kilka polskich krówek oraz czekoladowe mleko ze słomką), kocyk, a także herbatę zwykłą i owocową w manierkach. Lekko klucząc i błądząc (nie posiadam GPS’a, a Młodsze jeszcze nie umie czytać mapy w stopniu wystarczającym do podejmowania zdecydowanych decyzji prawo-lewo), trafiłyśmy w końcu do lasu, nie tego wprawdzie, o który nam chodziło, ale zawsze. Zatrzymałyśmy się na skraju leśnej drogi i wysiadłyśmy, by poszukać dogodnego miejsca na rozłożenie kocyka. Zanim uzgodniłyśmy, czy rozbijamy obóz pod sosną, czy dębem, już miałyśmy kilkanaście podgrzybków i maślaków, zaś w miejscu pikniku rósł przepiękny prawdziwek – znalazło go Dziecko, co wprawiło je w znakomity humor na cały dzień.

Przyznaję, że nie nachodziłyśmy się specjalnie. Na przestrzeni trzystu metrów drogą, stu w głąb lasu i z powrotem do samochodu znalazłyśmy tyle grzybów, że zapełniłyśmy spory plastikowy kontener, dwie duże torby zakupowe oraz koszyk (ten na zdjęciu obok).

Zebrałyśmy masę podgrzybków, pokaźną ilość prawdziwków, całe stada maślaków zwykłych i modrzewiowych, kilka zajączków, kilkadziesiąt kozaczków i dwie kurki. Dość powiedzieć, że wróciłyśmy przed siódmą wieczorem, zaś obrabianie dorobku (przebieranie, czyszczenie, suszenie tego, co da się ususzyć, marynowanie tego, co da się zamarynować, przesmażanie i blanszowanie reszty plus grillowanie najdorodniejszych prawdziwków dla osłody żmudnej pracy) skończyliśmy z Mężem o drugiej w nocy…

Zanim jednak wróciłyśmy do domu, zakończyłyśmy wyprawę w sposób cywilizowany, czyli udając się do kawiarni w prześlicznym Durby, reklamującym się jako najmniejsze miasteczko Europy. Umyłyśmy ręce w kulturalnej łazience, po czym zamówiłyśmy crème brûlée oraz herbatę – podawaną, ku radości Młodszego Dziecka, w fajansowych dzbanuszkach. Siedziałyśmy na eleganckim, ogrzewanym tarasie z pięknym widokiem na okoliczne kamieniczki i było bardzo miło – w końcu poczucie zadowolenia wywołane przebywaniem wśród dzikiej natury jest jeszcze większe wtedy, gdy mamy niezbitą pewność, że na końcu wyprawy czeka na nas knajpa.

Pozdrawiam serdecznie,

planująca kolejne wyprawy Natalka

PS …na grzyby
albo na ryby
w każdym razie nie na lwyby
a może na ryby w grzybach, duszone
* Kabaret Starszych Panów, rzecz jasna

PS 2. Wszystkie zdjęcia pochodzą z ardeńskiej wyprawy 19 września 2010.

PS 3. Jedliśmy już prawdziwki z czosnkiem z grilla, Naleśniki z maślakami, Tościki z prawdziwkami, krupnik z podgrzybkami, maślaki smażone z czosnkiem, a Pasztet z leśnymi grzybami właśnie się piecze.




Podziel się linkiem: