Wigilia na szesnaście fajerek (z przykładami)
Bigos gotowany był przepisowo, trzy dni po trzy godziny. Stał sobie spokojnie w ogromnym rondlu, na uboczu bardziej spektakularnych wydarzeń kuchennych, na najdalszych fajerkach. Pyrczał sobie delikatnie, powolutku się bigosując i nie zawracał nikomu niepotrzebnie głowy.
Wróciłam.
Wróciłam nie tylko ze świeżym zapasem sił (i równie dużym zapasem białego sera), ale i bogatsza o wiele doświadczeń, na przykład:
1. w obliczu straszliwych pogodowych anomalii (czyli opadów śniegu w styczniu – słyszeliście kiedy o czymś takim?!) nasi zachodni sąsiedzi stają się zagubieni, jak Inuici na Hawajach i nie tylko nie próbują odpalić pługów, ale nawet przestają przekazywać do radia meldunki o stanie dróg i długości korków; przykład (bardzo bolesny): 1300 kilometrów kosztowało nas 26 godzin, z czego 16 przypadło na Niemcy, a w tym co najmniej 5 przestaliśmy w niewyjaśnionych germańskich korkach;
2. jeśli choinka ma 3 metry wysokości i cienki pień, a obwieszona jest ogromną ilością ozdób proweniencji wszelakiej, w dodatku rozmieszczonych asymetrycznie (dzieci), należy czymś obciążyć podstawę (może jest to stwierdzenie banalne, ale w naszym domu prosta ta prawda została zlekceważona); przykład: w warunkach nocnych prababcię zatoczyło lekko na choinkę, ale na szczęście nic się jej nie stało – to znaczy prababci, bo choinka kilkanaście minut później poczuła urazę i runęła, jak długa, nie bacząc na niestosowną porę (piąta rano). Kosztowało nas to jedynie jedną stłuczoną bombkę, półgodzinną przerwę w spaniu, a za dnia gromką sprzeczkę mojego ojca, mojego teścia i mojego męża (szwagier wyczuł zagrożenie i taktownie się nie wtrącał), który z nich ma mianowicie lepszą koncepcję ustawienia choinki stabilnie. Prababci nic nie mówiliśmy, żeby nie poczuła się winna (”po co prababcię denerwować, niech się prababcia cieszy”, że strawestuję Młynarskiego). Obciążona kamieniami podstawa utrzymała choinkę w jakim takim pionie do końca naszego pobytu i tak trzeba było zrobić na samym początku, czymże jednak byłyby rodzinne Święta bez jakiejś choinkowej katastrofy;
3. z Rodziną da się spędzić całe Święta, ale byłoby lepiej, gdyby w domu było więcej łazienek, a każde drzwi były zaopatrzone w klucz (przykładów Wam oszczędzę…);
4. na kuchni węglowej gotuje się zupełnie inaczej, niż na gazowej lub elektrycznej; domyślam się, iż obserwacja ta poraża swą oryginalnością, śpieszę więc rozwinąć temat: otóż naprawdę po raz pierwszy w życiu gotowałam przez dwa tygodnie na kuchni węglowej z fajerkami (rzeczywiście jest ich szesnaście). Wymagało to zarówno wysiłku o charakterze intelektualnym, jak i wykształcenia pewnych nowych umiejętności (rodzina moja z obu stron od pokoleń mieszka w mieście i niektóre przydatne sprawności dawno już w niej zanikły), jak choćby ocena różnych gatunków drewna pod kątem wysokości płomienia w procesie spalania. Największym wyzwaniem było usmażenie sporego stosu naleśników, niezbędnych do naszych tradycyjnych, lubianych przez wszystkich, grzybowych pasztecików – utrzymywanie w miarę stałej, wysokiej temperatury okazało się bardzo skomplikowane, ale ćwiczenie wszak czyni mistrza i koło dwudziestego naleśnika udało się opracować odpowiednie procedury.
Natomiast wszystkim drogim Czytelnikom, mającym dostęp do fajerkowej kuchni, polecam gorąco gotowanie barszczu i bigosu – barszczyk zrobiłam tak, jak zawsze (
Mój domowy barszcz wigilijny), ale wyszedł ponad wszelkie spodziewanie: esencjonalny, pachnący, o pięknej barwie. W warunkach gazowo-elektrycznych nigdy mi tak dobrze nie poszło, z właściwą mi skromnością oddaję zatem całą zasługę kuchni.
Bigos z kolei (z mojego rodzinnego przepisu
Bigos, po prostu bigos) gotowany był przepisowo, trzy dni po trzy godziny. Stał sobie spokojnie w ogromnym rondlu, na uboczu bardziej spektakularnych wydarzeń kuchennych, na najdalszych fajerkach. Pyrczał sobie delikatnie, powolutku się bigosując i nie zawracał nikomu niepotrzebnie głowy. Na noc wynosiłam go na werandę, gdzie temperatura była zupełnie lodówkowa (notabene bardzo praktyczne – nigdy nie miałam tak przestronnej i łatwej w dostępie lodówki). Był znakomity.
Z dań już niekoniecznie świątecznych – świetnie gotuje się na fajerkach rosół, dobrze także dusi mięso (robiłam karkówkę w sosie i zrazy wołowe z prawdziwkami); wniosek jest zatem prosty, że na kuchni węglowej należy gotować dania, które wymagają długiego przetrzymywania w cieple, a jeśli chcemy coś szybko usmażyć na rumiano (robiłam naleśniki, karpia i schabowe), to trzeba zaopatrzyć się w korę brzozową lub drobno porąbane iglaste szczapki, dołożyć je do pieca i szybko wykorzystać duży płomień, jaki dają.
Poza tym kuchnia fajerkowa jest idealna do trzymania potraw w cieple, zatem dobrze się sprawdza w warunkach zjazdów rodzinnych, kiedy każdy chce co innego i o innej porze.
Na zakończenie chciałam jeszcze dodać, że przez cały karnawał postaram się dodawać do naszej bazy przepisy w tym czasie użyteczne: a to do zabrania na imprezę (
Pieczarki po szwajcarsku), a to eleganckie (
Homar z ziołowym masłem) lub oryginalne (
Ananas z papryką duszony) na przyjęcie gości, a to znów lekko zdrowotno-odtruwające po wszystkich szaleństwach upojnych nocy (
Sok poranny ożywczy) lub zdecydowanie zimowe w charakterze (
Sandwicz Racheli). Oczywiście zdarzy się i przepis zupełnie nie à propos, ale złóżmy to na karb mego słabego charakteru oraz sklerozy: słabość charakteru przejawia się tym, że jeśli mam straszną ochotę na coś, to nie zważam na okoliczności (przykład: jeśli chodzi za mną kotlet mielony nadziewany serem i musztardą, to nie myślę o tym, że w karnawale odpowiedniejszy byłby bażant lub przepiórka na grzance); skleroza zaś przejawia się tym, że jeśli akurat gotuję danie, które uważam za warte przedstawienia szerszej publiczności, to nigdy nie mogę znaleźć kartki i długopisu, żeby zapisać proporcje i czas gotowania. Muszę więc natychmiast wpisać przepis do PieceOfCake, żeby nie uleciał z rozkojarzonej mojej głowy (przykład: leniwki, które zawsze robię na oko, ale moje oko różni się wszak od oczu Drogich Czytelników i musiałam wszystkie składniki przytomnie odmierzyć…).
Zaś na zupełne zakończenie dzisiejszej Gazetki - cytat na styczeń (może niezupełnie à propos czegokolwiek, ale za to bardzo ładny):
„Makaron i łazanki fabryczne. W mieście gdzie sługa, czasem jedna do wszystkiego, mało ma czasu, najlepiej używać fabrycznego makaronu i łazanek, które można dostać w najrozmaitszych rodzajach i formach. Jest w tem duża oszczędność czasu. A w cenie prawie żadna różnica, szczególniej, gdy jaja drogie.” (Maria Ochorowicz-Monatowa, ale nie wiem, z którego roku wydanie).
Trudno ocenić, jak kryzys ogólny i kryzys gazowy wpłyną na ceny jaj bądź stopień zajęcia sług, niemniej jednak z rady tej skorzystać polecam.
Pozdrawiam serdecznie i styczniowo
Natalka