Po zeszłotygodniowej Gazetce odezwała się do mnie moja najdawniejsza Przyjaciółka i wytknęła mi, że za dużo zajmuję się upływającym czasem, i że mogłabym darować sobie te lamenty o galopującej starości. Jesteśmy równolatkami, więc moje utyskiwania na wiek bierze do siebie, a efekt jest taki, że jej jestestwo nie chce potem wstać z łóżka i zabrać za cokolwiek twórczego, nad działalność przedkładając drugą kawkę z czymś słodkim na pociechę.
Przeprowadziłam szybciutko rachunek sumienia oraz rozumowanie, czyli ciąg logiczny (za jednym zamachem, ha!) i doszłam do takiego oto wniosku: otóż prawdą jest, że ostatnio coraz więcej utyskuję i narzekam; marudzę i jojczę; doszukuję się rozmaitych oznak nadchodzącego wieku podeszłego, biorąc własne lenistwo i brak zorganizowania za widome oznaki tegoż – oto wnioski z rachunku sumienia. Teraz ciąg: Przyjaciółka jest artystką, a konkretnie śpiewaczką operową, obdarzoną wspaniałym mezzosopranem i takimż talentem pedagogicznym; ergo - jej pozostanie w łóżku i brak pędu twórczego zaowocowałyby nie tylko pozbawieniem nas jej głosu TERAZ, ale i owoców jej pracy z adeptami sztuki śpiewaczej W PRZYSZŁOŚCI. Zatem (ciągnijmy logicznie dalej) może się okazać, że kilka moich pozornie niewinnych uwag doprowadzi do obniżenia poziomu krajowej edukacji muzycznej, ergo – brak będzie odpowiednio wykształconych śpiewaków, dalsze ergo – nie będzie komu w Ojczyźnie zaśpiewać, a zatem trzeba będzie zamknąć Teatr Wielki i inne sceny, aż w końcu wszyscy zapomną, kim był Moniuszko i komu też i co szumiało na szczycie. I to wszystko będzie moja wina!
Tak być nie może. Postanawiam zatem od dzisiaj mniej narzekać i marudzić, za to twórczo spojrzeć na upływający czas oraz zająć się jaśniejszymi stronami życia po czterdziestce – w końcu co jakiś czas Starsze Dziecko przypomina mi: „Mamo, ty masz przecież tylko osiemnaście lat, ta cała reszta to jedynie doświadczenie życiowe!”
Pociechy daleko szukać nie musiałam – otóż wybrałam się byłam ostatnio na jesienny spacer ulicami brukselskiej dzielnicy Laeken (w okolicach tej wielkiej i paskudnej bazyliki Sacré-Cœur, wzniesionej za czasów króla Leopolda II, gigantomaniaka). W dzielnicy tej mieszkaliśmy kilkanaście lat temu, na samym początku naszego polsko-belgijskiego życia; wiele jej ulic przemierzyłam, młoda i wiecznie zmęczona, z wózkiem spacerowym, załadowanym pulchnym, rozgadanym, męczącym, nadaktywnym Starszym (wówczas Jedynym) Dzieckiem, obecnie piętnastoletnim (chudym i małomównym, acz nadal nadaktywnym i męczącym, na szczęście już w inny sposób). Chodziłam w słońcu i w deszczu (zazwyczaj w tym ostatnim, a na parasol już nie miałam wolnej ręki), czasem podjechałam dokądś metrem czy tramwajem, zachodziłam do sklepów i sklepików, z zachwytem patrzyłam na etniczne stroje kongijskich imigrantek, łamaną francuszczyzną rozmawiałam z kim popadnie – jednym słowem chłonęłam zagranicę… W ramach chłonięcia zaglądałam też do rozmaitych barów, knajpek i restauracji, ale raczej tylko przez okno – po pierwsze lekko mnie peszyły te szklane drzwi, secesyjne wnętrza, kinkiety, pluszowe obicia krzeseł, okrągłe stoliki, kelnerzy jak z filmu oraz średnia wieku gości – zaondulowanych pań z kieliszkiem porto w wypielęgnowanej dłoni i panów w aksamitnych bonżurkach, pochylonych nad Le Soir lub Het Laatste Nieuws. Po drugie zaś, w takim miejscu lubiłabym sobie spokojnie przysiąść, odetchnąć po walce z wiatrem, opadem atmosferycznym, wózkiem, dzieckiem, plecakiem z rzeczami niezbędnymi oraz torbą z zakupami, zaplanować dalszą marszrutę, no i – rzecz jasna – wspomóc nadwątlone siły jakimś jadłem bądź napitkiem (a najlepiej i tym i tym). Tymczasem każde wejście w takie miejsce z moim najdroższym wózkowym bagażem kończyło się niezwykle wyczerpująco – wychodziłam z knajpy szybciej, niż zamierzałam, czerwona, wkurzona i rozczochrana, z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej… Po prostu nie umiałam jednocześnie jeść (a nawet pić) i łapać uciekającego w dowolnym kierunku bachora, skłonnego do zawierania serdecznej znajomości z każdym, kto mu tylko wpadł w oko!*
No a teraz właśnie, po kilkunastu latach, szłam sobie onegdaj tymi samymi uliczkami, rozpoznając niektóre miejsca, nie mogąc przypomnieć sobie innych… Drzewa urosły, inne ścięto. Tam, gdzie była restauracja grecka, urzędują teraz Chińczycy, w miejscu sklepu mięsnego znalazłam magazyn ze zdrową żywnością. Nie mogłam trafić do niegdyś ulubionego włoskiego sklepu, ale może się przeniósł, albo szukałam go nie na tej ulicy, co trzeba. Możliwe. Miasto żyje, ergo zmienia się – lubię to. Ale knajpa, do której zawsze chciałam wejść, ta piętrowa, staroświecka, z widokiem na bazylikę i ogromne drzewa w otaczającym ją parku, pozostała taka sama – może trochę wyszarzała, może nie świeci już takim blaskiem niedostępności, ale jest. Typowa brukselska knajpa, z oknami o małych szybkach, wiatrołapem, okrągłymi stołami na jednej nóżce, wyściełanymi kanapami wzdłuż ścian, prowincjonalna w najmilszym tego słowa znaczeniu… Weszłam do środka, bo już mogłam, bo nie ciągnęłam ze sobą wózka, bachora, wyładowanego plecaka, torby z zakupami, ani nawet parasolki (nie padało!), no i wreszcie, wreszcie byłam lepiej dopasowana wiekiem! Tylko tej ondulacji brak, no ale nie można mieć wszystkiego.
Siadłam sobie na czerwonym krześle przy okrągłym stoliku przy oknie z widokiem, zamówiłam Kir Royale** (a co!) i siedziałam, zadowolona i dorosła, wpatrzona w jesienne drzewa w parku – do kiru dali mi miseczkę fistaszków i dwa biszkopty, było zatem czym wspomóc te nadwątlone spacerem siły i mogłam bez przeszkód zaplanować, wolna i swobodna, dalszą drogę. Obejrzałam nawet menu obiadowe – ot tak, z czystej ciekawości. A tu w menu - grzanki z leśnymi grzybami (ostatnio ulubione danie Młodszego Dziecka) i mule (stały punkt w programie żywienia Starszego)! I wtedy dotarło do mnie, że czegoś mi jednak w tej dorosłej sielance brak – tak właśnie, z żelaznym brakiem konsekwencji, zatęskniłam nagle do moich Dzieci! Bo przecież te lata cierpień knajpianych zaowocowały wreszcie tym, że mogę się z nimi pokazać nawet w najbardziej eleganckiej restauracji i nie przyniosą mi wstydu. I wolę jeść z nimi, niż bez nich, bo z nimi fajniej, bo są ciekawi nowych miejsc i nowych smaków, mają swoje zdanie i chętnie się nim dzielą (ciekawe, po kim to mają…). I w rezultacie – będąc starsza – jestem w ten sposób znacznie szczęśliwsza. A o tych mękach sprzed kilkunastu lat i tak już prawie zapomniałam – kolejny przywilej wieku!
O tym zaś, jak zrobić te obiecane ostatnio croissanty, będzie jednak następnym razem, bo widzę, iż poniosły mnie emocje i na fali nostalgii wypłynęłam już na zbyt dalekie wody słowotoku… A ten następny raz nie będzie za tydzień, bo wybieram się na kilka dni do Polski, zupełnie sama.
Pozdrawiam wszystkich bardzo energicznie,
nie taka jeszcze stara
Natalka
* Spieszę zapewnić, że z Mężem braliśmy czasem Starsze Dziecko do knajp, wychodząc z założenia, że przecież gdzieś się musi nauczyć funkcjonowania w bardziej złożonych warunkach… Ale we dwójkę było łatwiej, jedno jadło, drugie łapało i na odwrót.
** Wytrawne wino musujące z odrobiną likieru malinowego, pycha!
Drodzy Czytelnicy i Gazetkowicze! Witam serdecznie po długich i ciepłych wakacjach!!! Być może zauważyliście, że Gazetki nie było przez cały wrzesień (niektórzy z Was zapewne tak, wnioskuję to z przynaglających maili, przypominających mi – z różnym natężeniem inwektyw - o czekających obowiązkach kulinarnego blogera)… więcej...
W Krainie Deszczowców ociepliło się ździebko, na czym skorzystał najbardziej nasz drogi seter Gucio – otóż w letnią pogodę znacznie łatwiej mu namówić kochaną Panią (czyli mnie) na długie, wyczerpujące (zwłaszcza dla tej mojej ręki, która właśnie dzierży smycz) spacery po okolicznych polach, wąwozikach, bitych drogach, miedzach, przysiółkach, laskach i łąkach. więcej...
Ostatni dziś raz męczę Was moimi zeszłorocznymi artykułami z Newsweeka i solennie obiecuję, iż w przyszłym tygodniu dostaniecie Gazetkę świeżutką, starannie obmyślaną (obmyślam ją już od tygodni, tylko jakoś słowa na papier wirtualny nie chcą się przelać, złośliwe…) i wysmakowaną. Na pewno będzie o wakacjach. O ciepłym lecie, okraszonym burzą. Może wspomnę o bobie i małosolnych ogórkach? A może o cieście drożdżowym z kruszonką i niedzielnym kakao w pensjonatowej jadalni… O lesie, wąwozach, jeziorach, rzeczułkach i kwitnącym jaśminie. O oranżadzie na kapsel i napojach w torebkach. Może. Domyślacie się zatem, co mi się marzy, czyż nie? Polskie Wakacje! A tymczasem, gdyby ktoś jednak udał się na Karaiby… więcej...
Moi drodzy, dzisiaj znów pozwolę sobie przytoczyć mój artykulik z zeszłorocznego Newsweeka (może nie wszyscy czytują ten tygodnik?), tym razem o ulicznej kuchni w Marrakeszu. Wcale nie zamierzam Wam wciskać towaru z drugiej ręki – z tego tekstu byłam bardzo zadowolona, to po pierwsze. Po drugie – mam dzisiaj Spouses’ Dinner, czyli kolację mojego klubu (zapraszamy mężów, niech mają), którą w tym roku organizuję osobiście; wymaga to ode mnie taktu w ilości w moim organizmie nie występującej, przydeptywania przyrodzonego mi temperamentu, masy zdolności organizacyjnych oraz koordynacji i refleksu (a z tym to u mnie różnie bywa) – wszystko to razem przyprawia mnie o lekki obłęd. Po trzecie – tytułowe wakacje już za rogiem, a może tak ktoś z Was wybierze się jednak do Maroka i będzie tam chciał coś zjeść? Będzie miał wówczas jak znalazł. więcej...
Planowałam napisać dzisiaj pierwszą Gazetkę z cyklu „Wakacje/lato/wspomnienia/plany/ogólny sentymentalizm” (cykl nie został jeszcze precyzyjnie zatytułowany…), aleć uprzytomniłam sobie, że wszak jutro nie tylko jest piątek, nie tylko rozpoczynamy Euro 2012, ale i gramy z Grecją! A ja już od dawna mam dla Was kilka moich artykułów, które w zeszłym roku napisałam dla Newsweeka, a które poszły w nim jedynie w baaardzo szczątkowej wersji (na szczęście zapłacili). No i jeden z tych artykułów jest właśnie o kuchni greckiej, więc jak najbardziej się dzisiaj nadaje. więcej...
Kochani! Ja to bym mogła o Wielkiej Brytanii rozprawiać godzinami, dniami i nocami, tygodniami nawet, ale Gazetka ma swoje prawa, co więcej - macie je również Wy! A zatem dzisiaj ostatnie już brytyjskie wspomnienia, żeby Drogich Czytelników nie zanudzić z kretesem, i to w dodatku w punktach (co, mam nadzieję, wymusi na mnie jakąś zwięzłość), za to bez ostatecznego podsumowania, bowiem z niecierpliwością oczekuję kolejnej wyprawy za Kanał – nie wiem tylko, kiedy to nastąpi, bo z forsą, jak to zwykle po podatku, a przed wakacjami, krucho. więcej...
Wiele razy już wspominałam, i nadal z całą mocą tak twierdzę, że przed wyjazdem w nieznane miejsce trzeba się w miarę możności jak najlepiej przygotować – zbrifować, jak to się w naszych czasach mówi. Przed pierwszym w życiu wyjazdem do Wielkiej, Wymarzonej od Lat, Brytanii dokonałam takiego właśnie zbrifowania i dobrze zrobiłam, Mądra Ja. więcej...
Odwołuję! Wszystko odwołuję! To znaczy to, co pisałam w zeszłym tygodniu o książce z restauracji Bill’s w Brighton. Przeczytałam ją dokładnie i nie znalazłam w niej ani słowa o Wielkiej Restauracyjnej Misji, nic a nic o żadnych imperatywach, ani też głęboko filozoficznych założeniach, jakie legły u jakichkolwiek podstaw. Jest to po prostu taka książka kucharska, jaką każdemu mogłabym z czystym sumieniem polecić – bez zadęcia, radosna, kolorowa, szczodrze okraszona apetycznymi zdjęciami, z uczciwymi przepisami (czyli takimi, w których para nie idzie w gwizdek, a unosi się kusząco z gotowego dania), bezpretensjonalna, a co najważniejsze – podzielona na pory roku. więcej...
Drodzy moi, doskonale pamiętam, że miało dziś być „kontynuowanie dalej” opowieści o Tamtym Brzegu, czyli o wizycie w Wielkiej Brytanii. Starsze Dziecko jednakże zapadło na katar tak obezwładniający, że wyjednało nawet u notorycznie okrutnej mamusi (czyli u mnie) dzień wolny od zajęć szkolnych – stanowczo zbyt wyczerpujących przy tak słabym stanie zdrowia. Drugim zaś powodem zaniedbania zaplanowanej kontynuacji jest opieszałość belgijskiej poczty, ale o tym za chwilę. więcej...
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |