W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Grejpfrutowa pociecha w chorobie

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Grejpfrutowa pociecha w chorobie

Grudzień ma swoje prawa – nawet jeśli jeszcze nie pada śnieg (w Belgii przynajmniej), nawet jeśli w nocy oszczędzone są nam przymrozki, a w dzień temperatura rośnie do przyzwoitych dziesięciu stopni powyżej zera, nawet jeśli u sąsiada zaczęło kwitnąć na różowo jakieś drzewko – grudzień sam z siebie powoduje, że człowiek zaczyna kichać. Smarkać. Kasłać. Człowieka bolą uszy, boli gardło, strzyka w kolanie. Człowiek czuje łamanie w kościach. Człowiek dostaje nawet gorączki i musi leżeć w łóżku, bo wszędzie indziej jest mu okropnie źle. Człowiek traci apetyt i jedyne, co przechodzi mu przez obolałe gardło, to imbirowa herbatka z cytryną i miodem. Człowiek – czyli ja.

Nie spodziewajcie się zatem po mnie dziś Gazetki o niezwykle (doprawdy) udanej imieninowej imprezie z zeszłego tygodnia – a chciałam Wam nie tylko opowiedzieć o pieczeniu dwu gęsi z różnymi nadzieniami w jednym piekarniku, nie tylko o rozmaitych rybnych zakąseczkach, o kapustce z grzybami, która zniknęła, jak sen jaki złoty, zanim zdążyłam sama spróbować, o torcie bezowym z kremem jagodowym wreszcie. Przede wszystkim chciałam się Wam pochwalić, że – cud nad cudy – udało mi się tak wszystko zaprojektować, przygotować i zorganizować, że w trakcie imprezy nie siedziałam w ogóle w kuchni, mogłam natomiast spędzić ten wieczór z gośćmi, w bardzo przyjemnej atmosferze, z kieliszkiem różowego petillanta w dłoni, pogrążona w (błyskotliwej, rzecz jasna) konwersacji…

O tym jednak zapewne będzie za tydzień (lub w dalszej przyszłości), gdyż ból gardła nie pozwala mi skupić się na niezbędnych detalach oraz pięknej polszczyźnie – przyznam szczerze, że tak naprawdę w ogóle miało dzisiaj Gazetki nie być, bo choć nikt mi z tej okazji nie wystawia L4, to jednak co choroba, to choroba. Z drugiej jednak strony – skoro już leżę w łóżku, to niech się chociaż do czegoś przydam! Opowiem Wam zatem o jednej zaledwie, malutkiej, imieninowej rzeczy, która okazała się wyjątkowo udana i atrakcyjna – mianowicie o kandyzowanych skórkach z grejpfruta, zanurzonych w białej czekoladzie, które podałam do kawo-herbaty. A że – przy okazji – są takie skórki doskonałym prezentem na Święta, może się Wam ten przepisik przydać, czasu na jego realizację jeszcze starczy…

O tym, że skórkę z grejpfruta można smażyć w cukrze tak samo, jak pomarańczową, wiem od kryzysu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to cytrusy pozostawały raczej martwym zapisem na liście gorących próśb do Świętego Mikołaja… Bardzo kreatywna (!) Mama mojej Przyjaciółki w akcie desperacji usmażyła wówczas skórki właśnie z cudem upolowanego grejpfruta i w okresie świątecznym używała ich do ciast i deserów – pamiętam, na przykład, waflowe rurki nadziewane kremem z białka ubitego na parze z kartkowym cukrem i odrobiną kakao, z dodatkiem drobno posiekanej skórki grejpfrutowej w syropie, które dostałyśmy w mroźny wieczór do herbaty, po godzince eksersajzów na łyżwach… Komu się to wydaje ersatzowate, przesłodzone i nieciekawe, niech uprzytomni sobie, z łaski swojej, że jest najwyraźniej rozpuszczonym pokryzysowym bachorem, skoro nie pamięta, że każdy deser, który wychodził poza obowiązkowe ramy kisielu i kompotu był trzydzieści lat temu witany przez dzieci (dorosłych zresztą też) z entuzjazmem, godnym najwyższych osiągnięć współczesnej sztuki cukierniczej.

Wracając do moich skórek – otóż pytano mnie, czy „to” się trudno robi. No więc nie, sam proces trudny nie jest, ale smażenie trwa ponad tydzień, co może niektórych ludzi odstraszać, zwłaszcza tych, co wolą wieczory spędzać w salonie, nie w kuchni. Ja robię „to” (czyli kandyzowanie owoców i skórek z cytrusów) chętnie, szczególnie gdy mam w domu nadmiar owoców – im jestem starsza, lub też w im wyższym stopniu cywilizacja zaopatruje nas w gotowe produkty, tym większa we mnie potrzeba robienia rzeczy, które wymagają czasu. Piekę zatem chleb na własnym zakwasie, suszę owoce i warzywa, robię przetwory, pekluję mięso i kandyzuję owoce. A skórki z grejpfruta robi się tak:

najpierw trzeba pozyskać skórki, co szczęśliwie w naszych czasach nie jest już związane z wielodniowym polowaniem po sklepach oraz wpisywaniem się na kolejkową listę – wystarczy owoce zwyczajnie nabyć, a następnie zjeść. Niezależnie od sposobu, w jaki spożywamy grejpfrut – czy dzielimy na cząstki, czy też kroimy horyzontalnie na pół, posypujemy cukrem i wydłubujemy pracowicie miąższ łyżeczką – to, co nam na pewno zostanie, to będzie skórka. Biała wewnętrzna część, zwana fachowo albedo, jest gorzka, musimy ją więc wykroić ostrym nożykiem, uprzednio krojąc skórkę w poręczne kawałki (najwygodniej w ósemki). Okrojone z albedo skórki wkładamy do miski, zalewamy zimną wodą i odstawiamy na co najmniej dobę, kilka razy wodę zmieniając.

Skórki z cytrusów wymagają jeszcze blanszowania – po dobowym namoczeniu skórki osączamy, po czym wrzucamy do gara z wrzącą wodą na pięć minut, odcedzamy i wkładamy do zimnej wody, żeby wystygły. Powtarzamy tę czynność jeszcze dwa razy, po czym skórki starannie osączamy i ważymy.

Teraz robimy syrop: na każde pół kilo skórek potrzeba nam ćwierć kilo cukru i litr wody. Wsypujemy cukier do sporego garnka, dolewamy wodę i stawiamy na średnim ogniu. Podgrzewamy, co jakiś czas mieszając, aż cukier się rozpuści. Wciskamy sok z całej cytryny i zagotowujemy. Wrzucamy osączone skórki i gotujemy na niezbyt dużym ogniu, aż będą miękkie. Ugotowane skórki przekładamy do dużej szklanej miski, zalewamy syropem, w którym się gotowały i obciążamy talerzykiem, żeby nie wypływały na wierzch. Odstawiamy na dwadzieścia cztery godziny.

Następnego dnia odsączamy skórki (zostawiamy je w misce), a syrop odmierzamy i wlewamy do garnka, dodając dziesięć deka (sto gramów) cukru na każdy litr płynu. Stawiamy na ogniu, zagotowujemy, mieszając, po czym zalewamy gorącym syropem skórki w misce. Odstawiamy na kolejne dwa-cztery.

Bawimy się w ten sposób przez kolejne cztery dni, z tym że drugiego dnia dodajemy znów sto gramów cukru na litr syropu, dnia trzeciego i czwartego – sto pięćdziesiąt gramów, zaś piątego – całe ćwierć kilo. Na tym etapie syrop będzie już gęsty i przy zagotowywaniu trzeba uważać, żeby się nie przypalił.

Szóstego dnia przekładamy skórki wraz z syropem do garnka i zagotowujemy. Na małym ogniu gotujemy skórki przez pięć minut, po czym przekładamy do wysterylizowanych uprzednio słoików, zalewamy wrzącym syropem i zakręcamy. Odstawiamy do wystygnięcia i naklejamy naklejki.

To jest produkt podstawowy - takie właśnie skórki używamy do ciasta, wyciągając po kilka z syropu i drobno siekając. Jeśli natomiast chcemy z nich zrobić coś bardziej atrakcyjnego, możemy je obtoczyć w cukrze: szóstego dnia, po pięciominutowym gotowaniu, odsączamy skórki z syropu i układamy je pojedynczą warstwą na metalowej kratce ustawionej na blaszce (żeby syrop miał gdzie skapywać). Odstawiamy na całą dobę. Do miski wsypujemy zwykły, niezbyt drobny cukier. Obeschnięte skórki zanurzamy pojedynczo we wrzącej wodzie, otrząsamy z jej nadmiaru i szybko obtaczamy w cukrze. Znów układamy na kratce i odstawiamy na kilka dni, aż zupełnie wyschną. Przechowujemy w szczelnie zamykanym pudełku.

Możemy też zrobić skórkę glazurowaną: w tym celu obeschnięte skórki (czyli dnia siódmego) zanurzamy najpierw we wrzącej wodzie (jak wyżej), a potem w NOWYM syropie, ugotowanym z pół kilo cukru rozpuszczonego w zaledwie stu pięćdziesięciu mililitrach wody. Glazurowane skórki układamy na kratce i wstawiamy do letniego piekarnika, żeby obeschły i przestały się lepić.

Ja natomiast, jako się rzekło, zanurzyłam usmażone i obeschnięte skórki w białej czekoladzie. Zasadniczo nie przepadam za takową, ale skórki z grejpfruta nawet po tych wszystkich zabiegach zachowują lekką goryczkę i ciemna czekolada wydała mi się zbyt, w tym kontekście, agresywna w smaku. Rozpuściłam zatem tabliczkę dobrej białej czekolady na parze (a trzeba to robić na maleńkim ogniu, gdyż biała czekolada, nie będąc wszak w ogóle czekoladą, łatwo się przypala), zaś skórki pokroiłam w długie, cienkie paski. Kiedy czekolada była płynna, zanurzałam w niej każdy pasek tak, by cały był pokryty białą masą, w trudniejszych przypadkach pomagając sobie łyżeczką. Oblane skórki odkładałam na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia – kiedy czekolada zastygła, łatwo było zdjąć skórki bez połamania ich. I takie właśnie skórki okazały się wyjątkowo pyszne – mięciutkie, słodko-gorzkawe, oryginalne…

Jak sami widzicie, produkcja skórek choć trudna nie jest, ma jednak spory wskaźnik kuchennej upierdliwości (soruchna za kolokwializm). Jeśli jednak zrobimy za jednym zamachem większy zapas, to będziemy wygrani, gdyż skórki w syropie przechowują się świetnie, zaś wyciągnięcie ich ze słoika i przetworzenie w coś małego do kawy (bądź herbaty) nie jest już czymś, co postrzegalibyśmy jako kulinarne wyzwanie.

I tym optymistycznym akcentem pozwalam sobie dziś zakończyć,

serdecznie pozdrawiając Wszystkich -

Natalka, z łoża boleści (konkretnie boleści gardła)




Podziel się linkiem: