W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Co mają myszy do pracy domowej, czyli o konieczności bycia kreatywną

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Co mają myszy do pracy domowej, czyli o konieczności bycia kreatywną

Kreatywność. Znienawidzone przeze mnie słowo. A w każdym razie ostatnio, gdyż przez kilka trudnych tygodni nie schodziło – odmieniane przez przypadki, przekształcane w przymiotnik i przysłówek – z ust Młodszego Dziecka. „Najważniejsza jest kreatywność”, słyszałam na dzień dobry. Niewątpliwie. „Mamo, czy będzie na kolację coś kreatywnego?” (słowo daję, to cytat). Nie. „Czy jak byliście młodzi, to musieliście być w szkole kreatywni?”. Na miarę tamtych czasów pewnie tak… Pewnie bardziej, niż dzisiaj!

Nagła potrzeba „kreatywności” wynikła z pracy domowej, zadanej przez Pana Wychowawcę w klasie Czwartej B. Otóż Młodsze Dziecko (nie ono jedno, rzecz jasna, zadanie dotyczyło całej klasy) miało wybrać sobie ulubioną książkę, przygotować jej omówienie, dobrać ewentualne rekwizyty, po czym zaprezentować całość przed klasową publicznością, zachęcając kolegów do czytania (słusznie!). Referat taki, na miarę dziewięciolatków. A ponieważ Pan Wychowawca uraczył klasę barwną opowieścią o chłopcu, który za swój występ dostał calutkie 100 procent punktów, okazał się był bowiem szczególnie kreatywny, aranżując swoją prezentację w przedstawienie kukiełkowe – poprzeczka została ustawiona wysoko.

Młodsze Dziecko czytać lubi, zaś od dwu lat jest wierną czytelniczką książek niejakiego Geronimo Stiltona. O ile się orientuję, książki te nie występują w języku polskim, nie ma ich także po francusku – natomiast dzieci flamandzkie zaczytują się nimi bez umiaru. Prościutki chwyt (chwycik?) marketingowy, polegający na tym, że autorem książek jest mysz, opowiadająca swe przygody w pierwszej osobie, okazał się udany i tomów o świecie rodziny Stiltonów wydano już kilkadziesiąt. Z jednej strony jest to przykład niewątpliwej infantylizacji i skomercjalizowania literatury dziecięcej, zdaję sobie z tego jasno sprawę. Z drugiej jednak – graficznie książki prezentują się zupełnie nieźle, pełno w nich zagadek, quizów i zadań, a fabuła wciąga; ciekawe są też swego rodzaju nowinki, jak na przykład pachnące różnymi substancjami strony. Umieszczane przez Młodsze Dziecko w listach do Świętego Mikołaja (oraz wymieniane wśród życzeń urodzinowo-imieninowych) stanowią doskonały i wygodny prezent, gdyż ilość wydawanych tomów czyni z nich niewyczerpywalne w praktyce źródło upominków. Co z pokolenia wychowanego na Geronimo Stiltonie wyrośnie, dowiemy się dopiero za kilkanaście lat – mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wyjdą na jaw konsekwencje spożywania przez ludzkość genetycznie modyfikowanej soi i kukurydzy…

Padło zatem na jeden z tomów serii o myszach i słowo „kreatywność” zaczęło nabierać bardziej konkretnych (mysich) kształtów. Zobligowana proszącym spojrzeniem (znów!), odradziłam Młodszemu Dziecku bezmyślne kopiowanie kreatywnego pomysłu Chłopca Ze Stuprocentowym Wynikiem. Delikatnie zniechęciłam też do budowania całego mysiego miasta z pudełek po butach – wizja transportowania tej konstrukcji do szkoły wzbudziła moje, hm, wątpliwości… Zaakceptowałam pomysł nabycia okazałego fragmentu całego sera Stilton - niech flamandzkie dzieci wiedzą, że nie same Roqueforty na tym świecie… Tatuś wydrukował Dziecku celnie dobrane fragmenty książki, do rozdania w formie reklamówek. Dziecko zupełnie samodzielnie zrobiło udany kolaż z bohaterami opowieści.

Potrzeba było jednak czegoś spektakularnego. Zwykłam myśleć przede wszystkim w kategoriach kulinarnych, przejrzałam przeto kolekcję foremek do ciasteczek – choć jest ich kilkaset, żadnej myszy wśród nich nie znalazłam... Przypomniały mi się rozkoszne myszki z białego sera z najwspanialszej kucharskiej książki dla dzieci, a mianowicie z „Kuchni pełnej cudów” Marii Terlikowskiej (o niej kiedy indziej, obiecuję!) – w zadanych realiach byłaby to jednak strata czasu i ryzyko rozczarowania Młodszego Dziecka, bowiem flamandzkie dzieci, wychowane na serku Philadelphia, nie zechciałyby jeść słowiańskiego twarogu.

I znów wpadło mi w ręce pismo pani Marthy Stewart – tym razem o świątecznych ciasteczkach i jadalnych prezentach – a w nim przepis na naprawdę piękne, odrobione jak żywe, myszki z waniliowego ciasta! To było dokładnie TO. KREATYWNOŚĆ – to wszak drugie imię pani Marthy…

Myszki okazały się nie tylko rozkoszne z wyglądu, ale i bardzo przyjemne w produkcji. Ciasto ma konsystencję plasteliny, nie kruszy się, łatwo więc uformować z niego zwierzątka – bo nie myszy to muszą być wszak, a chociażby jeże (co warto zapamiętać, na wypadek, gdyby „kreatywność” naszych dzieci wymagała od nas osiągnięć akurat w tym obszarze). W dodatku ciasto właściwie nie zmienia się w trakcie pieczenia, dzięki czemu nasze myszki/jeże/lub-co-tam-innego-kreatywnego nie rozlewają się na cały piekarnik, pozostając w swym atrakcyjnie zwierzęcym kształcie.

Bierzemy po prostu 3 szklanki mąki, wsypujemy do miski i mieszamy z ½ łyżeczki soli. Do drugiej miski wkładamy 200 g miękkiego masła, dodajemy ¾ szklanki cukru i ucieramy mikserem na puszystą i gładką masę, co trwa jakieś 5 minut. Dodajemy łyżeczkę ekstraktu lub proszku waniliowego (lub też wnętrze jednej laski wanilii) oraz całe jajko i ucieramy na wysokich obrotach, aż wszystko dobrze się wymiesza. Zmniejszamy prędkość miksera i dodajemy połowę mąki, ucieramy przez chwilę. Teraz wyłączamy mikser, dodajemy resztę mąki i szybko zagniatamy ręcznie miękkie ciasto. Z gotowego ciasta toczymy kulę, spłaszczamy ją ręką i zawijamy szczelnie w folię plastikową. Wkładamy do lodówki na co najmniej 2 godziny – i tworzywo na myszki gotowe!

Do lepienia zwierzątek najlepiej zatrudnić dzieci – zwłaszcza te wypełnione potrzebą „kreatywności” – nie tylko ze względów wychowawczych, ale także dlatego, że mają one dużą praktykę w lepieniu z plasteliny. Z pecyny ciasta odrywamy kawałki wielkości włoskiego orzecha, toczymy w rękach mniej lub bardziej kształtne kulki, po czym z jednej strony wyciągamy ciasto w kształt pyszczka. Spłaszczamy spodnią część, żeby myszki nie kołysały się na boki i uzupełniamy całość, wpychając w ciasto dwie połówki migdałów – tam, gdzie według naszych wyobrażeń powinny znajdować się mysie uszy. Ogonkami, oczkami i pyszczkami zajmiemy się już po upieczeniu ciasteczek.

Wszystkie myszki ustawiamy na blasze wyłożonej kawałkiem papieru do pieczenia i wstawiamy do nagrzanego do 170 stopni piekarnika. Pieczemy przez 20 minut do pół godziny – myszki powinny stwardnieć i ledwo-co się zacząć rumienić.

W trakcie, gdy zwierzątka się pieką, organizujemy im ogonki: tu przydadzą się popularne wśród młodzieży „słodkie sznurki” w rozmaitych smakach i kolorach. Puryści użyją zapewne sznurków czarnych, nie bacząc na to, iż zrobione są z obrzydliwej w smaku substancji, zwanej lukrecją. Osobnicy skłonni do przygód i zachowań niekonwencjonalnych będą woleli przyprawić myszom ogonki w kolorze czerwonym (smak truskawkowy), bądź zielonym (jabłkowy). My natomiast użyłyśmy ogonków w kolorze brązowym, o smaku coca coli… Każdemu według potrzeb.

Tak czy owak, kroimy sznurki w kawałki odpowiedniej długości; przygotowujemy również wykałaczkę. Kiedy tylko myszki będą upieczone, wyjmujemy je z pieca i póki gorące, przy pomocy wykałaczki robimy każdej dziurkę w zadku i natychmiast wpychamy tam koniec ogonka – cukier i żelatyna, z których głównie składają się sznurki, pod wpływem ciepła mysiego zadka rozpuszczą się i zachowają jak klej, utrzymując ogonki we właściwym miejscu. I „kreatywne” myszki gotowe - pozostanie nam już tylko namalowanie oczek i pyszczków, a to najłatwiej zrobić gotową pastą cukrową w tubce, dostępną powszechnie w sklepach z działem produktów niezbędnych do wypieku ciast. Uff.

Wyznaję nieskromnie, że myszki nie tylko dodały blasku prezentacji; nie tylko udowodniły spektakularną „kreatywność” Młodszego Dziecka (i Mamusi!) w oczach Pana Wychowawcy; nie tylko zrobiły furorę wśród lokalnych flamandzkich dziewięciolatków. Dały nam także opinię szczególnie wrażliwych na potrzeby innych – mianowicie jedna z myszy była myszą bezglutenową (!), Młodsze Dziecko troskało się bowiem o swego kolegę, nieszczęśnika, wykluczanego z powodu celiakii z klasowych słodyczowych orgii. Czyżby rósł mi w domu kolejny Pełnomocnik do Spraw Przeciwdziałania Wykluczeniu?

Nasze przecudne myszki okazały się także hitem na facebookowej stronie grupy PieceOfCake – kto ciekawy, niech zajrzy pod adres: http://www.facebook.com/groups/146296542077315/* - gdzie wywiązała się bardzo interesująca dyskusja na temat rozmaitych perwersji i znaków czasu. Zapraszam!

A tymczasem, zdecydowanie wyczerpana nadmiarem kreatywności, pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i udaję się do smażenia zupełnie zwyczajnych i prozaicznych naleśników,

Natalka

*Przy okazji, piłowana regularnie w tej sprawie przez Starsze Dziecko-Założyciela Grupy, przypominam wszystkim Drogim Czytelnikom, by dołączali do nas na Facebooku – wrzucam tam regularnie rozmaite zdjęcia i linki, które niekoniecznie pojawiają się na samej stronie, warto więc czasem zajrzeć i dołączyć do dyskusji. Oczywiście – KREATYWNIE!!!




Podziel się linkiem: