W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Gwiazdka z nieba, czyli lunch pełen niespodzianek (część druga i ostatnia) oraz kilka zdjęć jesiennych

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Gwiazdka z nieba, czyli lunch pełen niespodzianek (część druga i ostatnia) oraz kilka zdjęć jesiennych

Proszę o spokój - to już ostatnia Gazetka o doświadczeniu gwiazdkowo-michelinowskim w restauracji Terborght. Ileż bowiem można opowiadać o jednym zaledwie lunchu, choćby i czterodaniowym! I podobnie, jak zmęczyło mnie (i zapewne Was) drobiazgowe opisywanie tego, co jadłam, odczułam pewne znużenie także i w restauracji (konkretnie przy deserze). Z drugiej jednak strony - trzeba skończyć temat raz zaczęty, żeby nie było niedopowiedzeń. A zdjęcia są zupełnie nie na temat, bo mamy piękną jesień i tyle.

W zeszłym tygodniu skończyłam sprawozdanie na halibucie w dwu odsłonach – zupnej i zasadniczej. Po rybce nadciągnęło zatem danie drugie – wariacja na temat kaczki, również w dwu postaciach (smażona pierś oraz confit), choć – dla równowagi zapewne – w jednej tylko odsłonie. Muszę przyznać, że chociaż zaczęło mnie już lekko śmieszyć to upodobanie szefa kuchni do form nawet nie małych, a maleńkich, to kompozycja talerza z piersią była przepiękna, utrzymana w tonacji beżów i brązów z szokującym (wizualnie) dodatkiem jaskrawego oranżu (dynia) oraz głębokiego bordo (buraczki). Confit z kolei przybyło na stół na białym porcelanowym postumenciku, jako danie (że się tak wyrażę) transcendentne, będące wszelako immanentnym komponentem całości – kelner ujął to chyba jakoś inaczej, wszelako o to mniej więcej chodziło, może zresztą nie wszystko zrozumiałam, bo mówił przyciszonym głosem i po flamandzku.

Pierś z kaczki, różowa w środku jak trzeba, nie miała jednak chrupiącej skórki, co nieco nas rozczarowało, Męża szczególnie. Nie przekonały go nawet podsmażone kurki (sztuk dwie na porcję, każda o średnicy pół centymetra, wiadomo – im coś mniejsze, tym lepsze), przecudnej urody ozdóbki w formie kuleczek ( duszona minicebulka i mus z buraczków) i sześcianików (wędzony kartofelek, przepyszny zresztą, znów przyszło mi żałować, że poczucie estetyki nie pozwala kucharzowi nałożyć na talerz znacznie większej porcji), ani daktylowy sosik, malowniczo rozmazany po talerzu. Na szczęście nieco pocieszyła go porcyjka udanego confit z kaczych nóżek, spowitego chmurką musu z dyni. Mnie ta kombinacja bardzo smakowała, Mąż zaś, tradycyjnie i po męsku nieufnie odnoszący się do dyniowatych, confit spożył jednym kłapnięciem, a mus odsunął na bok. Wolałby frytki, wiemy, wiemy.

Desery były dokładnie w tym samym stylu, co reszta posiłku (kompozycja jabłkowo-cynamonowa w pierwszej odsłonie i czekoladowo-mangowo-marakujowa w drugiej) i już-już zaczęłam stukać w klawiaturę, by je opisać, kiedy zdałam sobie sprawę, że właściwie nie ma to sensu – mam znów zachwycać się kuleczkami, kropeczkami i innymi formami geometrycznymi, zmieniając jedynie nazwy produktów? Opisywać każde maźnięcie pędzla umaczanego w roztopionej czekoladzie czy syropie cynamonowym? Poza tym – po prostu nie pamiętam! Wyznaję bez bicia – zapomniałam! Poprzednie dania zanotowałam sobie na karteczce dla potrzeb pisania Gazetki, a deserów nie, i proszę! Nie jest to jednak wina mojej sklerozy, w każdym razie nie tylko. Po prostu natłok małych form i bodźców wizualnych spowodował, że zostało mi jedynie ogólne wrażenie, nie mogę zaś przypomnieć sobie detali – pod jaką postacią podano te jabłka? Chyba było ciasteczko i lody cynamonowe… A może ciasteczko było czekoladowe, a lody z marakui? I czy nie było tam jeszcze musu z dyni? Nie, to przy drugim daniu…

No i szczerze wyznaję, że nadal nie udaje mi się uporządkować tych uwag i wrażeń w logiczny ciąg, prowadzący do wysnucia wniosków. Bo z jednej strony naprawdę denerwuje mnie nabożne skupienie w restauracji, przekonanie, że jedzenie w niej jest misterium, obrządkiem, czymś, czemu należy oddawać się ze śmiertelną powagą. Sama koncepcja podawania posiłku w kilku odsłonach, z obszernymi wyjaśnieniami kelnerów, z całą celebrą precyzyjnego dobierania naczyń do każdego dania, wymusza nieco nadętą atmosferę, w której człowiek instynktownie zniża głos do szeptu.

Z drugiej jednak strony przecież miło mi jest oderwać się od codziennego obierania ziemniaków, skrobania marchewki, płukania sałaty i gotowania rosołu, wysłuchiwania uwag typu: „A czy jest coś innego?”, „Nie moja wina, że tego nie lubię” czy „Nie mam teraz czasu, zjem później”. Poczuć, że ktoś dla mnie (a choćby nawet i dla idei) się pomęczył, skomponował menu, wymyślił te wszystkie dodatki, wreszcie przyrządził cały wielostopniowy posiłek!

Faktem jednak jest, że dziubdzianie się z każdym dankiem do niemożliwości też mnie denerwuje – te musiki przykrojone w kulki, sześcianiki i walce, te chmurki pianki i rozpylone po talerzu pyłki, listeczki sałaty wielkości paznokcia, kropelki i maźnięcia pięciu sosików… Żadne z tych dzieł kulinarnego profesjonalizmu (bo jednak zawahałabym się nazwać to Sztuką) nie występuje na talerzu w ilości dostatecznej, by w pełni docenić jego smak. Troszkę tego, ciut owego, tu chrupnie (ale co, nie wiadomo, a nie będziemy przecież publicznie z ust wyjmować i oglądać pod światło), tam się rozmaże po języku… I jak to jeść – każde z osobna, by napawać się kunsztem, czy jednak razem, w imię zasady, że wszystkie smaki na talerzu powinny ze sobą idealnie współgrać?

Z drugiej strony jednakże nie chadzam do restauracji po to, by zjeść dania, które potrafię przyrządzić równie sprawnie we własnej kuchni. Szkoda marnować wyjście z domu na taki gulasz, risotto (no chyba, żeby w Wenecji), zupę (chyba, żeby to była bouillabaisse w Marsylii), klopsiki w sosie pomidorowym, pieczonego kurczaka czy makaron z sosem bolognese. Jeśli już idę do restauracji, to chciałabym zjeść coś spektakularnego, coś, nad czym westchnę z zachwytem: „Tak gotować to ja nie umiem…”. Czy jednak „to coś”, przedmiot westchnienia, musi wyglądać jak współczesne dzieło sztuki? Być trudną do organoleptycznego rozszyfrowania kompozycją małych form? Dowodzić bezmiaru kreatywności kucharza-twórcy?

No i jest jeszcze kwestia finansowa… Nie chodzi o moje skąpstwo czy chroniczny brak gotówki. Nie zamierzam też uderzać w wielkie dzwony poczucia solidarności z głodującym światem, ani zabierać głosu w odwiecznej dyskusji na temat równości żołądków. Ja po prostu uważam, że za jedzenie powinno się płacić, jak… właśnie, za jedzenie, a nie jak za pierwsze wydanie Compendium Ferculorum czy pierścionek z brylantem wielkości kartofla. Proste czy wyrafinowane, domowe czy restauracyjne, to zawsze jest jednak tylko jedzenie, coś, co podtrzymuje nasze somatyczne funkcjonowanie. Zgoda, powinniśmy przykładać – my, smakosze – wagę do tego, by to podtrzymywanie było jak najlepszej jakości i sprawiało nam możliwie najwyższą satysfakcję, jednak powinny być jakieś granice rozsądku. Sto siedemdziesiąt euro, jakie zapłaciliśmy za lunch na dwie osoby (z napojami i napiwkiem), niebezpiecznie się do tej, wyimaginowanej przeze mnie, granicy zbliża. Wiem, że to, co teraz napisałam, jest kontrowersyjne, bo przecież w takiej pretendującej do doskonałości restauracji nie płaci się jedynie za jedzenie, ale też za ciężką pracę całego sztabu ludzi. Wiem, że produkty pochodzące ze źródeł ekologicznych, o drobiazgowo kontrolowanej jakości są drogie, że bezbłędna obsługa wymaga długich i żmudnych szkoleń. Wiem, że luksus musi kosztować. Instynktownie jednak czuję, że nie powinniśmy – a w każdym razie ja nie powinnam – aż tak głęboko sięgać do kieszeni, by usankcjonować przerost formy nad treścią. Muszę to jednak jeszcze przemyśleć…

Smakowało mi, ale… Podobało mi się, ale… Byłam pełna podziwu dla umiejętności ekipy kuchennej, ale… Wiem - marudzę i pewnie jestem też trochę niesprawiedliwa, bo przecież wszystko, co zjadłam, było doprawdy smaczne. Problem polega tylko na tym, że nad talerzem z drugim deserem westchnęłam nie: „Tak gotować to ja nie umiem”, lecz: „Szkoda, że nie mam plastycznego talentu…”.

Pozdrawiam serdecznie, ciepło i jesiennie,

zgryziona brakiem jasnych wniosków

Natalka

PS. Za tydzień najprawdopodobniej Gazetki nie będzie, gdyż przełom października i listopada to belgijskie ferie jesienne i przez cały tydzień będę miała w domu Dzieci moje ukochane… Taka sytuacja zaś upośledza moją sprawność intelektualną w stopniu uniemożliwiającym stworzenie jakiegokolwiek zwartego tekstu. Ponoć ferie te są pozostałością czasów, gdy gospodarka belgijska opierała się w dużej mierze na rolnictwie i dzieci potrzebne były o tej porze roku szkolnego do zbierania ziemniaków. Sytuacja ekonomiczna zmieniła się jednak już dawno, rolnicy jeżdżą mercedesami, a kraj żyje z dyplomatów – mogliby więc odwołać tę nikomu niepotrzebną przerwę w nauce. Albo przynajmniej w ramach odkurzania starych tradycji wysłać młodzież szkolną na jakieś wykopki. Do Polski na przykład.




Podziel się linkiem: