Drodzy moi, doskonale pamiętam, że miało dziś być „kontynuowanie dalej” opowieści o Tamtym Brzegu, czyli o wizycie w Wielkiej Brytanii. Starsze Dziecko jednakże zapadło na katar tak obezwładniający, że wyjednało nawet u notorycznie okrutnej mamusi (czyli u mnie) dzień wolny od zajęć szkolnych – stanowczo zbyt wyczerpujących przy tak słabym stanie zdrowia. Drugim zaś powodem zaniedbania zaplanowanej kontynuacji jest opieszałość belgijskiej poczty, ale o tym za chwilę.
Dziecko w dom – rozproszona uwaga, każdy to wie. Zwłaszcza dziecko niezbyt chore, a tylko zatkane katarem. Nie dość zdrowe, by pójść do szkoły, dostatecznie zaś sprawne, by cały czas snuć się po chałupie i czegoś chcieć. Niby duże już jest i rozumie, że mamusia musi coś tam napisać i lepiej jej nie podpadać ewidentnym przeszkadzaniem – nie dość duże jednak, by przewidzieć, że rytmiczne walenie pałeczkami do perkusji w łóżko może za takie właśnie przeszkadzanie zostać uznane („Przecież specjalnie bębniłem o łóżko, żeby nic nie było słychać”) . Nie dość duże też, by pojąć, że delikatne pukanie do drzwi i szept („Przecież miałem być cicho…”): „Mamusiu, chciałbym budyń ryżowy i ja go sobie sam zrobię, żeby ci nie przeszkadzać, tylko powiedz mi, jak” równie jest nietaktowna, jak żądanie pełnym głosem, bym natychmiast porzuciła komputer i udała się truchtem do kuchni, by osobiście zająć się przygotowaniem tego paskudztwa (nie cierpię budyniu ryżowego, tej rozgotowanej masy ryżu z cukrem i wanilią w hektolitrach mleka, brr – cóż, kiedy dla Dzieci jest to jedna z najbardziej atrakcyjnych potraw z mojego repertuaru)! Ciągle jeszcze nie dość duże to Dziecko, by zrozumieć, że chociaż oczywiście i niewątpliwie jestem dogłębnie zachwycona i wzruszona że regularnie co kwadrans dochodzi do mnie okrzyk pełen czułości: „Mamusiu, kocham cię!”, to jednak wolałabym nie musieć za każdym razem odkrzykiwać: „Ja ciebie też!” („Mamusiu, nie słyszałaś, że mówiłem, że cię kocham?”), zwłaszcza gdy walczę z zachowaniem jakiej takiej logicznej ciągłości pisanego właśnie wywodu. Wystarczająco duże już jednak jest (znów to Dziecko), by nieomylnie wyłapać uchem wszystkie słowa, które normalnie samotnie wypowiadam na głos w sytuacjach literacko kryzysowych, a które w opinii powszechnej uchodzą za nieodpowiednie dla młodocianych uszu („Mamusiu, słyszałem!!!”).
Jeśli zaś chodzi o opieszałość poczty, to nie znam człowieka, który by na tę instytucję nie narzekał – niezależnie od kraju, z którego pochodzi. Normalnie nie zauważam tempa dostarczania rozmaitych papierków, odkąd bowiem większość (mojego) świata przerzuciła się na korespondencję elektroniczną, oraz odkąd mam prawowitego męża (czyli od lat, mój Boże, siedemnastu) straciłam pretekst do niecierpliwego wyczekiwania na przyjście listonosza. Tym razem jednak opóźnienie w dostarczeniu paczki lekko mnie zirytowało - chciałam bowiem napisać dziś o pewnej bardzo interesującej knajpce w nadmorskim mieście Brighton (Wielka Brytania, East Sussex)), w której to knajpeczce, zwanej lapidarnie Bill’s, zjedliśmy pyszne śniadanko tuż przed opuszczeniem gościnnych Wysp. Co ma knajpa do książki, spytacie jakże słusznie. A otóż, zgodnie z dobrym brytyjskim zwyczajem ostatnich lat, knajpa ta, podobnie jak wiele innych, wydała swoją własną książkę kucharską, z anegdotami, zdjęciami i – hip hip hura - przepisami oraz – niestety – z tak zwaną „filozofią”. Niestety, gdyż nie cierpię dopisywania „filozofii” do istnienia restauracji. Tłumaczenie wszem i wobec, dlaczego powołaliśmy do życia tę, a nie inną knajpę, dlaczego podajemy to właśnie, a nie zupełnie co innego, jaki cel nam z której strony i jak jasno przyświeca, dlaczego z sufitu zwisa nam sznur papryczek chilli, a nie kryształowy żyrandol (bądź na odwrót) i jak to wszystko odzwierciedla się w naszej Misji (koniecznie z wielkiej litery) – wszystko to uważam za przerost formy nad treścią, lakierowanie już pomalowanego, dodawanie pozornej głębi temu, co sprowadza się w moim mniemaniu do rzeczy jakże nieskomplikowanej: jedynym sensem istnienia restauracji (knajpy, jadłodajni, baru, kawiarni) ma być chęć sprzedania ludziom jak najlepszego jedzenia. A takie podejście trudno szumnie nazywać „filozofią”… Knajpa ma mnie do siebie i swojej wizji przekonać bez słów i basta, co tu dużo gadać.
Od razu dodam, że wcale nie jestem pewna, czy w książce restauracji Bill’s w istocie dużo jest ględzenia o Misji. Książkę tę jedynie udało mi się przejrzeć już „na wylocie” z restauracji, kiedy Starsze Dziecko konwersowało jeszcze radośnie z obsługą na temat francuskiej (!) lemoniady, Młodsze Dziecko cierpiało pokazowo z powodu nieznajomości lokalnego języka, zaś Mąż poganiał całe stadko, by jak najszybciej „wyczekować się” z hotelu. Zajrzałam zatem szybciutko do kolorowej książki pod zachęcającym tytułem Cook, Eat, Smile (Gotuj, jedz, uśmiechaj się), ujrzałam ładne zdjęcia miejsca, w którym dopiero co zjadłam jajka „royale”, smakowicie wyglądające przepisy i rozdział pod tytułem „Kim jesteśmy” lub jakoś podobnie – stąd moje wrażenie, że będzie słów parę o „filozofii’; potem wzrok mój zahaczył o skrzydełko z ceną i doszłam do jeszcze szybszego wniosku, że dwadzieścia pięć funtów to jednak sporo, więc ach-ach, trudno, co robić, no nie tym razem i poszłam za Mężem wynosić torby z hotelowego pokoju.
(wnętrze Bill's, tak na zachętę)
Po powrocie coś mnie tknęło i zajrzałam do mojego ulubionego brytyjskiego sklepu internetowego (tego, którego nazwa zaczyna się na A, a kończy na n). Z satysfakcją znalazłam tęże samą książkę za jedyne trzynaście i pół funciaka, co skusiło mnie tak, że natychmiast ją sobie zamówiłam! Przecież była niezbędna, żebym mogła napisać solidną, pogłębioną merytorycznie, kompetentną Gazetkę o śniadaniowej knajpie w Brighton!!! Szczerze mówiąc – zamówiłam ją w towarzystwie siedmiu innych książek, po pierwsze dlatego, żeby jej nie było przykro samej, po drugie – przy większej ilości książek koszt wysyłki się amortyzuje, po trzecie – znalazłam także książki z innych knajp w Brighton, po czwarte zaś – zamawianie książek jest moją ulubioną rozrywką. Jedni kupują sobie coraz dłuższe obiektywy do coraz droższych aparatów, inni biegają maratony, inni znów wymieniają całą garderobę co trzy miesiące, zgodnie z porami roku. Ja natomiast kupuję książki w internecie. To tak na marginesie.
No i właśnie ta zamówiona książka jeszcze nie doszła, Gazetka o Bill’sie będzie w innym terminie, Dziecko dostało kataru, a ja gotuję budyń ryżowy.
Który to budyń robi się tak:
szklankę krótkoziarnistego ryżu przepłukujemy na sicie i wrzucamy do garnka o grubym dnie. Wlewamy szklankę wody, stawiamy wszystko na sporym ogniu i zagotowujemy. Gotujemy, mieszając, aż ryż wchłonie wodę. Teraz ogień zmniejszamy i wsypujemy do garnka pięć łyżek cukru. Mieszamy. Wlewamy litr pełnego mleka i dosypujemy łyżeczkę sproszkowanej prawdziwej wanilii. Doprowadzamy do wrzenia, co jakiś czas mieszając, żeby ryż się nie sklejał i nie przywierał do dna, a kiedy się zagotuje, przykręcamy ogień na najmniejszy, garnek przykrywamy i gotujemy przez jakieś trzy kwadranse, aż ryż wchłonie większość mleka i breja w garnku będzie miała konsystencję rzadkiego budyniu (znacznie zgęstnieje, stygnąc). Nie mieszamy, ale co jakiś czas sprawdzamy, czy się nie przypala.
I już. Podajemy na ciepło lub zimno. Uprzedzam lojalnie: jeśli ktoś do dziś budzi się w nocy z krzykiem, bo przyśniło mu się, że go karmią zupą mleczną, raczej na taki budyń nie poleci. Ale dzieci zdają się go bardzo lubić, a i osoby starsze zapewne nim nie pogardzą (szczególnie te z „trzecimi zębami”…)
Łup. Łup, łup, para-bam, bam, bach! Bęc, bęc – brzdęk! „Kocham cię, mamusiu!”. „Mamusiu, nie słyszałaś, że cię kocham?!”. „Mamusiu!!!!!!!!!!!”…
Pozdrawiam wszystkich znad garnka z budyniem ryżowym (pyszności…),
sterana życiem
Natalka
PS. Przyszła poczta! Wprawdzie bez książki, ale… przyniosła Kindle!!! Porzucam Was chwilowo! Wstępują we mnie nowe siły! Lecę do Kindle’a!!!
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |