W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Grissini, hey presto!

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Grissini, hey presto!

Odwołuję! Wszystko odwołuję! To znaczy to, co pisałam w zeszłym tygodniu o książce z restauracji Bill’s w Brighton. Przeczytałam ją dokładnie i nie znalazłam w niej ani słowa o Wielkiej Restauracyjnej Misji, nic a nic o żadnych imperatywach, ani też głęboko filozoficznych założeniach, jakie legły u jakichkolwiek podstaw. Jest to po prostu taka książka kucharska, jaką każdemu mogłabym z czystym sumieniem polecić – bez zadęcia, radosna, kolorowa, szczodrze okraszona apetycznymi zdjęciami, z uczciwymi przepisami (czyli takimi, w których para nie idzie w gwizdek, a unosi się kusząco z gotowego dania), bezpretensjonalna, a co najważniejsze – podzielona na pory roku.

Chcielibyście zatem wreszcie jakieś konkrety? I to pewnie nie tylko o książce, ale i o samej restauracji? O wnętrzu może, bardzo przyjemnym? O menu wypisanym ładnie na tablicach? O samym jedzeniu wreszcie – czy warto tam zajrzeć przy najbliższej wizycie w Brighton? No cóż. Przykro mi, że muszę Was rozczarować i zawieść te oczekiwania - dzisiaj nic z tego nie będzie. Biednej pisarce kulinarnej zawsze zimny wiatr w oczy suchym pyłem zawieje… Choć z zawodu wyuczonego jest ona (ta pisarka) politologiem, i to od spraw międzynarodowych, to z wyroków losu – gospodynią domową, w dodatku obarczoną potomstwem, psem i mężem. I jakby tego było mało - te same wyroki rzuciły tęże pisarkę do kraju katolickiego, w którym wprawdzie na niedzielnej mszy średnia wieku oscyluje wokół osiemdziesiątki, a spowiedź jest czynnością dawno już zarzuconą, to jednak dzień Wniebowstąpienia Pańskiego (dzisiaj właśnie) obchodzony jest uroczyście – czyli jako dzień wolny od pracy. A co gorsza i od szkoły.

Dobry Mąż, nieba chcąc mi przychylić i przy dzieciach pomóc, też został dzisiaj w domu, choć właściwie powinien by do pracy zajrzeć, bo czekają nań tam jakieś szalenie pilne sprawy wagi nawet nie państwowej, a ogólnoświatowej wręcz, no ale przecież jest nie tylko Dobrym Mężem, ale wręcz Najlepszym, Wzorcowym, można by rzec… W związku z tym do regularnych okrzyków: „Mamusiu, kocham cię! Kocham cię, mamusiu!!! Nie słyszałaś, że cię kocham?!” oraz równie regularnych: „Mamusiu, głodna jestem…”, „Mamusiu, a co mogłabym zjeść?”, „Ale ja nie wiem, na co mam ochotę…” dołączyły jeszcze: „Kochanie, chcesz kawy? Chcesz? Naprawdę? A która to kawa dzisiaj już będzie?!” i tak dalej. Jeden pies, rozumiejąc, że Ukochana Pani marzy o chwili spokoju, już z samego rana udał się na samodzielną przechadzkę po okolicznych parkach i ogrodach. Został jednak szybko doprowadzony do domu przez Starsze Dziecko, które zawsze z wielką przyjemnością wyrusza na poszukiwania zbiega, bowiem znajdując go, może się wykazać w sposób lekki, łatwy i przyjemny, w dodatku z użyciem roweru.

Że za dużo narzekam na Rodzinę? Ależ ja ich wszystkich bardzo kocham, naprawdę, tylko na kogo mam narzekać? Na siebie? Ha ha ha. Na los? Bezproduktywne. Na pogodę? Niegodne inteligentnego człowieka. A tyle mojego, co sobie ponarzekam, zwłaszcza w obliczu czterech dni, które przyjdzie mi spędzić z dziatwą à la maison…

Tak więc dzisiaj stać mnie psychicznie jedynie na mały przepisik, sami rozumiecie. Konkretnie to na przepisik na grissini, te chrupiące patyczki, które stoją na każdym włoskim restauracyjnym stole, czy to w samej Italii, czy też poza nią – te, po których tak się pić chce, że trzeba zamawiać kolejne szklanki soku (dla dzieci) i karafki wina (dla nas). Odkąd je po raz pierwszy zrobiłam - w zeszłym tygodniu, w ramach autoedukacji kulinarnej – weszły przebojem do stałego repertuaru, obok pomidorowej z ryżem, naleśników, budyniu ryżowego (tego z zeszłego tygodnia, brr) oraz pasty z awokado, cebulki i jajek na twardo.

Do zrobienia grissini potrzebne nam będzie kilka rzeczy: przede wszystkim maszyna kuchenna typu KitchenAid, gdyż ciasto, które będziemy zagniatać, jest bardzo miękkie, niemal lejące się, i ręcznie trudno sobie z nim poradzić; zanim doprowadzimy je do stanu używalności, oblepi najpierw sobą wszystko, od miski poczynając, poprzez stół kuchenny i nasze ręce, na ubraniu, włosach i podłodze kończąc.

Potrzebne nam też będą: świeże drożdże, biała pszenna mąka chlebowa, czyli w Polsce oznaczona jako typ 750, woda, sól, odrobina oliwy i mleka – nic skomplikowanego ani kosztownego.

Przyda się także deszczowy dzień – nie upieram się zresztą przy załamaniach pogody, chodzi raczej o to, byśmy bez żalu mogli zostać parę godzin w domu, gdyż w trakcie rośnięcia ciasto wymaga naszej uwagi co pół godziny, a i potem trzeba wałkować, ciąć, odstawiać do wyrośnięcia i piec w niskiej temperaturze, co wymaga jednak obecności w domu i zaglądania do kuchni.

A samo ciasto robi się następująco:

do miski maszyny kuchennej wsypujemy 600 gramów chlebowej białej mąki i dodajemy 13 gramów rozkruszonych świeżych drożdży, wlewamy 400 ml ciepłej wody oraz 2 łyżki oliwy i łyżkę mleka. Dosypujemy półtorej łyżki soli (najlepiej grubej) i włączamy maszynę na najniższą prędkość – wszystkie elementy przyszłego ciasta powinny się ze sobą połączyć. Kiedy to już nastąpi (po mniej więcej 2 minutach), zwiększamy obroty na średnie i wyrabiamy ciasto przez 5* (wyjaśnienie gwiazdki poniżej, pod koniec przepisu) do 10 minut – powinno być bardzo gładkie i elastyczne. Przekładamy ciasto do sporej, wysmarowanej szczodrze oliwą, miski, przykrywamy ściereczką lub kawałkiem plastikowej folii i odstawiamy na pół godziny.

Teraz oprószamy mąką blat kuchenny i na tę mąkę wykładamy podrośnięte już nieco ciasto z miski. Rozklepujemy je (będzie się samo nieco rozlewać, ale trzeba mu pomóc) na mniej więcej prostokąt o grubości 2 centymetrów (też mniej więcej), ułożony tak, że po prawej i lewej ręce mamy krótsze boki (tak jest zresztą logicznie, ale różnie bywa). Wyobrażamy sobie teraz trzy pionowe linie, dzielące nasz prostokąt na trzy w miarę równe części. Lewą zewnętrzną część zakładamy na środkową, o tak, jak tu na zdjęciu:

a teraz prawą zewnętrzną część zakładamy na pozostałe dwie, o tak:

Powstały prostokąt ciasta obracamy o 90 stopni i znów w myślach dzielimy na trzy części, po czym powtarzamy operację: lewa część na środkową, prawa na wierzch.

Tak złożone ciasto wkładamy z powrotem do miski i odstawiamy do wyrośnięcia na kolejne pół godziny. Po upływie tego czasu znów wykonujemy pełny cykl rozklepywania i zakładania, po czym odstawiamy ciasto na pół godziny, tym razem już ostatni raz. Po tej ostatniej półgodzinie ciasto gotowe jest do rozwałkowania na grissini.

Tu przydałyby się dwie uwagi. A zatem, Uwaga nr 1: jeśli te półgodziny przeciągną się do trzech kwadransów, świat się raczej nie zawali. I Uwaga nr 2: z tego ciasta możemy zrobić także pizzę, paluszki chlebowe, bułki typu panini, bardzo włoską schiacciatę lub też równie włoską focaccię, ale nie o tym teraz mówimy, tylko o grissini:

ciasto wykładamy na szczodrze pomączony blat stołu i odrywamy kawałek wielkości mandarynki – tu dochodzimy do zapowiedzianej wcześniej gwiazdki *. Otóż, jeśli planujemy bawić się w grissini w przyszłości, ten kawałek ciasta przyda nam się jako zaczyn, znacznie podnoszący smak ciasta. Ten oderwany kawałek wkładamy do słoika, przykrywamy i wstawiamy do lodówki na co najmniej dwie doby. Kiedy następnym razem będziemy chcieli zagniatać oliwne ciasto, dodamy ten zaczyn po pierwszych 5 minutach wyrabiania ciasta (nie zmieniając nic w przepisie!!!). Po dodaniu i wymieszaniu zaczynu, zagniatamy ciasto jeszcze przez 5 minut. Koniec gwiazdki.

Resztę ciasta rozklepujemy na prostokąt i oprószamy z wierzchu mąką. Dzielimy ostrym nożem na dwie części i jedną z nim wkładamy znów do miski i wstawiamy do lodówki (żeby opóźnić proces rośnięcia), zaś drugą rozwałkowujemy na grubość mniej więcej pół centymetra.

Tu Uwaga nr 3: ciasto chlebowe ma to do siebie, że jest bardzo elastyczne i ciężko się rozwałkowuje. Jedynym wyjściem jest powałkowanie go trochę i zostawienie w spokoju na 5-10 minut, znów powałkowanie i znów zostawienie w spokoju. Wtedy powinno być łatwiej…

Rozwałkowane ciasto kroimy w długie cienkie paski – najwygodniej robi się to tą okrągłą krajaczką do pizzy – i przekładamy na blaszki wyłożone papierem do pieczenia. Jeśli miewamy ciągoty artystyczne, zwijamy paski ciasta w rozmaite zabawne kształty, o tak:

(a zresztą konia z rzędem temu, komu uda się przenieść paluszki z miękkiego ciasta ze stołu na blachę bez żadnych odkształceń...)

Odstawiamy grissini na pół godziny w ciepłe i wilgotne miejsce – nie wiem, skąd takie wziąć, doprawdy, w warunkach domowych, ale może to być na przykład kaloryfer, albo słoneczny parapet – coś w ten deseń.

W tak zwanym międzyczasie rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni Celsjusza.

Podrośnięte grissini smarujemy oliwą i posypujemy grubą solą lub siekanym rozmarynem, albo sezamem, albo sproszkowanym koprem włoskim lub też kminkiem, albo świeżym tymiankiem, albo też w ogóle ani nie smarujemy oliwą, ani nie posypujemy – wolna wola, po czym wstawiamy do piekarnika i zmniejszamy temperaturę do 150 stopni.

Pieczemy-suszymy nasze grissini przez jakieś pół godziny do trzech kwadransów, aż nabiorą żółtawej barwy i będą chrupkie.

Może się zdarzyć, że niektóre patyczki będą już gotowe, a inne jeszcze nie – wówczas wyjmujemy te pierwsze, a te drugie dosuszamy do skutku. W czasie, gdy grissini siedzą w piekarniku, rozwałkowujemy, tniemy na paski i odstawiamy do podrośnięcia drugą porcję ciasta - tę, którą wsadziliśmy przedtem do lodówki.

Tak właśnie robimy grissini.

Że nie warto tak się męczyć, skoro gotowe grissini można kupić w pierwszym lepszym sklepie osiedlowym? E tam, nie marudźcie – te domowe są znacznie lepsze! No i czy możecie sobie wyobrazić lepiej spędzony deszczowy dzień? (to było pytanie retoryczne). Poza tym na robieniu grissini mija nam tak naprawdę tylko pół dnia, potem zaś wychodzi słońce, robi się ciepło, więc siadamy na ławce, balkonie, tarasie lub po prostu w oknie, z naszymi grissini w jednej garści, a całkowicie zasłużoną szklaneczką wina w drugiej – i tak milutko spędzamy resztę tego, jakże pracowicie rozpoczętego, dnia.

Pozdrawiam wszystkich bardzo czule,

przejęta ideą pozytywistyczną, wdrażająca zasady pracy u podstaw –

Natalka

PS. W sprawie Restauracyjnej Misji jako takiej, zdania oczywiście nie zmieniam. Jedyną misją restauracji jest dostarczanie jedzenia najwyższej możliwej jakości, i niech tak pozostanie. Na wieki wieków. Dixi, howgh i amen.




Podziel się linkiem: