W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Tak zwane podsumowanie (w punktach), za to bez ostatecznych wniosków

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Tak zwane podsumowanie (w punktach), za to bez ostatecznych wniosków

Kochani! Ja to bym mogła o Wielkiej Brytanii rozprawiać godzinami, dniami i nocami, tygodniami nawet, ale Gazetka ma swoje prawa, co więcej - macie je również Wy! A zatem dzisiaj ostatnie już brytyjskie wspomnienia, żeby Drogich Czytelników nie zanudzić z kretesem, i to w dodatku w punktach (co, mam nadzieję, wymusi na mnie jakąś zwięzłość), za to bez ostatecznego podsumowania, bowiem z niecierpliwością oczekuję kolejnej wyprawy za Kanał – nie wiem tylko, kiedy to nastąpi, bo z forsą, jak to zwykle po podatku, a przed wakacjami, krucho.

1. Na początek cytacik (znów z książki pana Billa Collisona Cook, Eat, Smile), żeby zgrabnie nawiązać do zeszłotygodniowych opowieści o rodzinnym śniadaniu w restauracji Bill's:

W taki idealny dzień, kiedy świeci słońce i nikt nie rozbił sobie kolana, i nikogo nic nie dziabnęło, nikt nie posiał kluczyków do auta w trawie, toalety są w zasięgu wzroku i nikt się nie zgubił, a ten facet, który zawsze wszystkich wkurza, akurat dzisiaj jest przemiły… – wówczas jedynym dopełnieniem idealnego obrazu jest ktoś, kto wyciągnie z zanadrza pudełko z czymś domowym, słodkim i najlepiej czekoladowym…

To o Bill’sowych brownies z ciemnej czekolady i brązowego cukru, pełnych masła, migdałów, orzechów pekanowych i laskowych, idealnych do zapakowania na piknik – takie same brownies podawane są w restauracji na gorąco, z kulką waniliowych lodów i ciepłym sosem czekoladowym. Osobiście nie lecę na aż tak słodką kombinację, ale znam masę ludzi, dla których taki deser zlewa się w jedno z wizją wiecznego szczęścia po sprawiedliwie przeżytym życiu.

Znacznie bardziej w moim guście okazał się klasyczny brytyjski podwieczorek, zamówiony na śniadanie przez Starsze Dziecko, które, jak wspominałam wielokrotnie, niechętnie poddaje się jakimkolwiek zasadom i konwenansom, quod erat demonstrandum:

czyli rodzynkowe ciasteczko-bułeczki (scones), podane z bardzo gęstą (i bardzo tłustą, ale kto by tam wyliczał dziecku kalorie!) śmietaną, zwaną na Wyspach clotted cream, oraz z pysznym firmowym dżemem truskawkowym. Scones były bardzo smaczne, ciepłe i mało słodkie, co dobrze kontrastowało ze słodyczą dżemu. Starsze Dziecko niestety było akurat nabzdyczone, nie pamiętam już dlaczego – prawdopodobnie jakieś jego życzenie nie zostało z żarliwą gotowością spełnione przez wyrodnych rodziców – w każdym razie niespecjalnie chętnie zabrało się do jedzenia, twierdząc, że śmietana jest niedobra (nieprawda), a dżem truskawkowy Babci Ani jest lepszy (prawda), ale w końcu, w łaskawości swojej, spożył scones i nawet raczył pochwalić. I tak najbardziej smakowała mu herbata, English Breakfast Tea (niespodziewany ukłon w stronę tradycji), podana w pięknym imbryku i z dzbanuszkiem pełnym mleka.

Nie mieliśmy z Mężem łatwo tego ranka - Młodsze Dziecko też się nabzdyczyło, acz w tym przypadku można było zidentyfikować przyczynę: otóż zamówiło sobie ono jajko na miękko i grzanki z masłem, pokrojone w paski dla ułatwienia maczania w żółtku. No i – nieszczęście nad nieszczęściami! – jajko nadciągnęło z żółtkiem niedostatecznie do maczania płynnym, a wrednej mamusi nie chciało się namawiać pana kucharza na ugotowanie następnego. Gwoli prawdy – mamusi to może się nawet i chciało, nie ma to jak mała awanturka z rana, ale Mąż, nieskłonny do zwady, wzniósł wymownie oczy do nieba na pierwsze wspomnienie o takiej możliwości… Młodsze Dziecko samo z siebie też nie przepada za sytuacjami zahaczającymi o konflikt, westchnęło więc ciężko, mamrocząc, że „nie, nie trzeba, zje jak jest” i pozostało w strefie nabzdyczenia. Nie pomogły doskonałe, cieplutkie grzanki. Nie pocieszył nawet zamówiony osobno croissant z dżemem podebranym Braciszkowi („Babcia Ania robi lepszy!”). Nawet czekolada na gorąco, zwieńczona górą bitej śmietany, została oceniona jako „drugiej jakości” (cytat), co było jawną niesprawiedliwością uczynioną restauracji Bill’s (czekolada była naprawdę w porządku), a wynikającą z oczywistej projekcji jajka-na-niezupełnie-miękko na całą resztę.

Mąż jadł najprostszą jajecznicę, nie ma więc się nad czym rozczulać (była normalnie smaczna), ja natomiast postanowiłam w ten deszczowy poranek pójść na całość i zamówiłam „Jajka Royale”, czyli jajka w koszulkach, położone na grzankach z masłem i wędzonym łososiem, całość skąpana w domowym sosie holenderskim, posypana rozmaitymi ziarenkami i zrumieniona pod opiekaczem. No i, moi drodzy, było to znakomite! Jajko ugotowane idealnie (he he), sos smaczny i nie bardzo tłusty, grzanki z dobrego pieczywa, a i łosoś w porządalu. Po spożyciu jajek zamówiłam jeszcze deserek – nie z łakomstwa, broń Boże, ale żeby mieć szerszy przegląd restauracyjnych osiągnięć – w postaci smoothie z malin, mango i brzoskwiń.

I tak, najedzona i zadowolona, mogłam sprostać dalszym wyzwaniom, typu pakowanie, wyprowadzanie się z hotelu, oczekiwanie, aż się przejaśni oraz niekończące się spacery po brightońskim nabrzeżu.

2. Jeden z wieczorów spędziłyśmy z Młodszym Dzieckiem we dwie – tak zwany babski wieczór, zawsze tęsknie wyczekiwany przez moją córeczkę, na co dzień zdominowaną przez znacznie bardziej wymagającego brata. Takie wyjścia mają swój rytuał: najpierw długo szukamy miejsc, które nam obu by się podobały. Zastanawiamy się, na co mamy ochotę – w końcu nie zawsze muszą to być sushi. Typujemy ze trzy knajpy, omawiamy wszelkie za i przeciw - czy nie za turystyczne, czy dostatecznie eleganckie, czy ładne zarówno z wierzchu, jak i wewnątrz, czy dostatecznie oryginalne i tak dalej, napiszę kiedyś o tym osobną Gazetkę. W końcu wybieramy tę jedyną – i w Brighton padło na najstarszy pub w mieście, pod dźwięczną nazwą „Pod Krykiecistami”. Jak powiedziało Młodsze Dziecko: „Najstarszy pub? Pierwsza połowa XVI wieku? To unikalne. Nie możemy tego przegapić”.

Piękne miejsce! Naprawdę stare, zatłoczone, z masą najróżniejszych gadżetów – w tym z kolekcją porcelanowych nocników zwisających z belki stropowej, co prowokowało panów oddających się smakowaniu wszystkich możliwych gatunków whisky do najwymyślniejszych komentarzy – obrazków, starych reklam i innych duperszwancy. Ciemno i przytulnie. Hałaśliwie i staroświecko.

A przy tym jedzenie było naprawdę zupełnie niezłe: Młodsze Dziecko zjadło ze smakiem talerz domowej zupy z pieczonych pomidorów z octem balsamico i świeżą bazylią, potem zaś podzieliłyśmy się półmiskiem rybnych drobiażdżków, specjalnością pubu, rzeczywiście idealnych jako podkład pod najrozmaitsze trunki. Jadłyśmy zatem smażone krewetki i bardzo dobre kalmary, ewidentnie panierowane w kuchni, a nie w fabryce. Jadłyśmy też niezłe placuszki krabowe, zaś gwiazdą półmiska i wieczoru był marynowany w buraczkach łosoś, niemal w całości pożarty przez Młodsze Dziecko. Do tego był świetny, domowy sos tatarski, ku radości Młodszego Dziecka podany w przecudnym małym słoiczku. Cytrynka, świeży chlebek i pieprz z młynka. A, zamówiłam jeszcze klasyczną brytyjską* pogryzkę do piwa (choć piwa jako takiego ja nie pijam) – pork scratchings, czyli chrupiące kawałeczki doskonale wypieczonej skórki wieprzowej. Nie jest to szczególnie eleganckie i zdrowe, ale bardzo wciągające w pogryzaniu.

Tak więc babski wieczór był bardzo udany, w pięknym wnętrzu, z miłą obsługą, smacznym jedzeniem i kulturalną konwersacją, gdyż Młodsze Dziecko zabrane w otoczenie efektowne i „dorosłe” stara się zawsze sprostać sytuacji, co się jej chwali. Ten wieczór to kolejny powód, by doskonale wspominać Brighton!

3. I na zakończenie, bo z tą zwięzłością to mi jednak nie poszło, krótka uwaga: otóż w tym kawałku Wielkiej Brytanii, który udało mi się obejrzeć, zwraca uwagę duża podaż restauracji wegetariańskich. I to w najróżniejszych odsłonach – od barów z sałatkami w miskach, jedną zupą i chlebem, po bardzo eleganckie przybytki z cicho przemykającą obsługą, wykrochmalonymi obrusami i wysublimowanym menu.

Tuż obok naszego hotelu była na przykład hinduska jadłodajnia z lunchową formułą all you can eat za jedyne pięć funciaków! Zaglądałam tam przez okno, ciekawsko i łakomie, patrzyłam na te piękne miedziane garnki ustawione na podgrzewaczach, a w garnkach – cudności! Ryż pulao z groszkiem i indyjskimi przyprawami. Ziemniaczki oblepione bardzo gęstym sosem curry. Mieszane warzywa z imbirem i ostrą papryką. Zupa z cieciorki i druga – z czerwonej soczewicy, wyobrażałam sobie, że na pewno ostra do łez! Stosy chlebków naan, z czarnuszką i kolendrą. Placki roti i placki poori. A wśród tego masa ludzi, eleganckich i w różnym wieku, wcale nie studentów i przedstawicieli lumpenproletariatu, jak mogłaby sugerować niska cena wejściowa.

Patrzyłam i wzdychałam, ale niestety nikt nie chciał ze mną tam iść, a porzucać tak rodzinę i znajomych było nieładnie. Zostało mi jedynie obiecane, że następnym razem to kto wie, może się i ze mną wybiorą. Już ja to widzę…

I tym wegetariańskim akcentem pozwalam sobie zakończyć nie tylko dzisiejszą Gazetkę, ale i przydługie nieco wspomnienia z Wysp, obiecując jednocześnie, że za tydzień będzie już zupełnie o czym innym. No i postaram się poprawić „w zakresie” zwięzłości.

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie,

ogarnięta miłymi wspomnieniami, nadal ciut rojalistyczna

Natalka

* Gwoli prawdy i sprawiedliwości muszę dodać, iż nie tylko brytyjska – takie same, lub bardzo podobne, kawałki chrupiącej skórki podaje się w Lyonie do aperitifu, zamiast banalnych fistaszków.




Podziel się linkiem: