Nabrałam ostatnio zwyczaju zbierania rodziny przy stole około piątej po południu – oczywiście w weekendy, w tygodniu rzadko kiedy możemy wszyscy razem spotkać się przed wieczorem, takie życie…
...ale w sobotę lub niedzielę udaje mi się czasem pozbierać ze stołu wszystkie pootwierane książki, resztki po wycinankach, kawałki taśmy klejącej, odskrobać drobinki plasteliny, wytrzeć ślady po rozlanym (nie wiadomo przez kogo) soku. Kładę ładną serwetę, rozstawiam prawdziwe porcelanowe filiżanki w różyczki (nabyte na belgijskim eBayu…) i talerzyki do ciasta z angielskiego fajansu. Zaparzam „lepszą” herbatę – nie z torebki tym razem – w dzbanku od filiżankowego kompletu. Kroję cytrynę w plasterki i układam koncentrycznie na małym talerzyku – choć jest to tylko sztuka dla sztuki, gdyż nikt u nas w domu nie pija herbaty z cytryną (może jednak tym razem ktoś się skusi?). Na ładnym talerzu kładę kawałki ciasta i łopatkę do nakładania. Elegancja-Francja i Szkocja-emocja. Można by to nazwać staroświecko „podwieczorkiem”, ale przywykliśmy używać nazwy „herbata”, tak z angielska – zresztą ma to u nas uzasadnienie o tyle, że Dzieci znacznie bardziej zainteresowane są samą herbatą, którą szalenie lubią (oczywiście z odpowiednią zawartością cukru), niż ciastem (chyba, że jest to szarlotka albo Ciasto czekoladowe Błota Mississippi).
Ale ja tu sobie gadu-gadu o ciasteczkach i filiżaneczkach, a tymczasem cały ten cukierkowo-sentymentalny wstęp miał być tylko po to, żeby zgrabnie oddać głos rodowitemu Anglikowi – wyznam, iż początkowo zamierzałam jedynie streścić jego felieton, ale Nigel Slater (bo znowu o nim mowa) pisze z taką swadą i znajomością rzeczy kulturowo-kulinarnych, że zdecydowałam się przetłumaczyć go in extenso. Co ja tam będę gadać i klawiaturę sobie nadwyrężać, jeśli przemówić może przedstawiciel kraju, w którym „afternoon tea”, „cream tea” czy „five o’clock” jest gwarantem społecznego porządku i utrzymuje obywateli w poczuciu zadowolenia z życia…
Nigel Slater
Zwalczając ssanie w żołądku
Chociaż większość świata pokrzepia się po południu filiżanką herbaty z biszkopcikiem, a może nawet kawałkiem strudla, mało które społeczeństwo posunęło się tak daleko, jak Brytyjczycy, którym udało się z tej filiżanki i kawałka ciasta uczynić symbol narodowy. Nie na obiad czy kolację, ale właśnie na herbatę zapraszamy naszych zagranicznych gości, nawet nie po to, by ich nakarmić, ale raczej w celu zapewnienia im doznania kulturowego. Przy okazji staramy się wytłumaczyć, jak nietuzinkowy i szczególny jest ten posiłek – to nie jest codzienny rytuał, wymuszony przez życie, jak sandwicz w porze lunchu. Popołudniowa herbata wymaga niemałego warsztatu: te wszystkie bułki, kanapki, ciasta, no i rzecz jasna – dzbanek herbaty. Z kolei „cream tea” to wersja bardziej subtelna: półmisek małych bułeczek, herbata i – jeśli się da – miska truskawek. Właśnie tym karmi się turystów w Kornwalii.
To niejaką Annę Russel, siódmą księżnę Bedford i znaną łakomczuszkę, czyni się odpowiedzialną za wprowadzenie w początkach XIX wieku zwyczaju popołudniowego spożywania herbaty. W swym domu w Woburn Abbey polecała służbie przynosić herbatę do buduaru, by mogła zwalczyć „ssanie w żołądku”, jakie nawiedzało ją między obiadem a kolacją. A kiedy już przyzwyczaiła się do tego dodatkowego posiłku, zaczęła nań zapraszać przyjaciół – i w ten sposób popołudniowa herbata stała się wydarzeniem towarzyskim. Zawsze można wierzyć bogaczom, że zwykłą zachłanność zamienią w wyrafinowaną modę.
Bogaci Brytyjczycy od pokoleń byli zauroczeni Chinami i Japonią. Robienie wielkiego halo ze zwykłego dzbanka z herbatą (a mieszkańcy obu tych krajów są wszak w tej dziedzinie specjalistami), było zapewne rozumiane jako udane wkupienie się w egzotyczną kulturę. Właśnie dlatego tak wiele naszych porcelanowych serwisów było dekorowanych chińskimi motywami, tak samo wytłumaczyć można niezwykłą niegdyś popularność fajansów z biało-błękitnym nadrukiem. Brytyjczycy nigdy nie pojęli jednak filozofii zawartej w maksymie „więcej znaczy mniej”, i tak pierwotna elegancja podawania herbaty na sposób dalekowschodni splamiona została dodatkiem bułek i kanapek, choć – przyznać trzeba – serwowanych w wykwintny sposób.
Wydaje się, że chociaż przyjęliśmy zdrowy tryb życia, rozumiany aktualnie jako spożywanie ograniczonej ilości tłuszczu i węglowodanów oraz małej ilości kalorii, nadal rzadko stać nas na odrzucenie zaproszenia na herbatę. I nie ma na to żadnego usprawiedliwienia – tu przecież nie chodzi o zaspokajanie głodu, czy uzupełnienie poziomu cukru we krwi. Herbata w takiej postaci jest niezaprzeczalnym luksusem, przyjemnością sybaryty, orgią okruszków i bitej śmietany. To prawdopodobnie jedyny posiłek spożywany przez nas wyłącznie dla czystej przyjemności.
Być może właśnie to powoduje, że popularność „herbatki” nie spada i to nie tylko wśród turystów poszukujących „brytyjskiego klimatu”, ale i wśród starych plotkarek, spóźnionych kochanków, solenizantów oraz dobrych ciotek, pasących słodyczami swych nieletnich krewnych. To instytucja, której celem jest, byśmy poczuli radość życia. Nie tak dawno udałem się na oficjalne spotkanie tylko po to, by dowiedzieć się, że zostało ono odwołane – jeden z kolegów zaproponował wówczas, byśmy w zamian wybrali się na herbatę i ciastka. Poprawiło nam to humory w sposób nieporównywalny z jakąkolwiek inną pociechą.
Mimo faktu, iż do herbaty podaje się masło, dżem i ciastka z bitą śmietaną, posiłek ten jest raczej spokojny i cichy, nie ma w nim miejsca na łakomstwo czy inną egzaltację. To przyjemność, którą dzielimy z przyjaciółmi i rodziną, a nie z partnerami biznesowymi. Możemy omawiać sprawy zawodowe przy śniadaniu, możemy na spotkaniu w biurze pić kawę– jest jednak mało prawdopodobne, że ktoś potraktuje poważnie nas i nasze przełomowe dla rozwoju firmy plany, gdy w jednej ręce dzierżyć będziemy posmarowany masłem placuszek. Zwłaszcza jeśli topiące się masło będzie nam skapywać aż do łokcia…
Każdy, kto byłby zdania, że na taką rozpustę nie ma miejsca w XXI-wiecznym świecie pełnym sushi na wynos i cappuccino w termokubkach, powinien spróbować zdobyć stolik na przykład w kawiarni „Betty’s” w Harrogate, tak około czwartej po południu… Albo niech wstąpi do „Wolseley” na londyńskim Piccadilly o podobnej porze – ujrzy bezkresne morze herbaty Darjeeling, srebrne imbryki i sitka do herbaty na każdym stole oraz niezliczone trzypiętrowe postumenty pełne tarteletek i ptifurek. Szczęk widelczyków do ciasta przeplatany szmerem plotek jest, być może, wołaniem o odrobinę rozsądku w świecie opętanym liczeniem kalorii i ćwiczeniami pilates…
Nigel Slater „Combating that Sinking Feeling”, z książki „Eating for England – The Delights and Eccentricities of the British at Table”
A o samych bułeczkach, placuszkach i ptifurkach oraz o tym, co pojawia się na polskim stole w porze podwieczorku, pogadamy za tydzień.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich wielbicieli herbaty –
Staroświecka Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |