W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Moje własne życzenia urodzinowe

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Moje własne życzenia urodzinowe

Miałam – zgodnie z zapowiedziami – „kontynuować dalej”, jak powszechnie mawia się w mediach wszelkiej proweniencji, temat grillowania, tym razem na sposób amerykański, czyli w wymuszonym obiegu gorącego powietrza pod pokrywą. Ale moja własna Mamusia stwierdziła, że nieco już przynudzam (zawsze tak mówi, kiedy jakiś temat urasta do więcej niż dwu odcinków), i że może już dosyć tych wszystkich kotletów, sosów i kiełbasek...

...bo w końcu nie wszyscy z zapałem uprawiają ten sport – ona na przykład nie, Tatuś również, tolerują tylko czasem coś małego i lekkostrawnego na wakacjach u nas na wsi. I to tylko wyjątkowo, jeśli są jeszcze jacyś spragnieni grilla goście.

Z Rodziną (a szczególnie z moją Mamusią) się nie dyskutuje – zatem zamiast rozprawki o grillu z pokrywą, postanowiłam złożyć sobie, nieco awansem, urodzinowe życzenia, co nie jest tak zupełnie pozbawione sensu, jako że okazja ku temu nadarzy się już za parę dni. Otóż urodziłam się pierwszego lipca i zawsze było to przedmiotem mojej zgryzoty – zazwyczaj nie dawało się nikogo zaprosić, bo wszyscy znajomi byli już w wakacyjnych rozjazdach… Z drugiej jednak strony, pocieszam się - o ileż milej świętować w otoczeniu truskawek i czereśni, róż i rumianków, niż w środku zimy lub deszczowej późnej jesieni. Zdarzało się też, że i ja wyjeżdżałam na wakacje, co sprawiało, że – zwłaszcza w czasach powszechnego niedoboru wszystkiego – pojawiały się problemy z pozyskaniem obiektu, w który dałoby się wbić świeczki. Ponoć raz musiała w roli tortu wystąpić kajzerka – na szczęście nie było jeszcze tych świeczek dużo!

Czegóż więc zamierzam sobie w tym roku życzyć (poza okolicznościowym standardem, rzecz jasna)? Wszystkie moje życzenia AD 2010 związane są z moim wakacyjnym miejscem, czyli domem na wsi, o którym szerzej napisałam rok temu (Gazetka przedwakacyjna).

Po pierwsze – życzę sobie ogrodu. Chciałabym mieć wielki ogród warzywno-owocowy, z grządką pełną najróżniejszych ziół, rosnących bujnie i w tempie pozwalającym na brak umiaru w dodawaniu ich do potraw. Z pomidorami we wszelkich kolorach i rozmiarach – niskopiennymi, wysokopiennymi i jakimś cudem w ogóle nie podatnymi na „czarną zarazę”. Z bambusowymi konstrukcjami, po których pięłaby się fasolka szparagowa, fasola „jaś” o wielkich strąkach, włoska fasolka borlotti i nawet żółta fasola, niech stracę, choć zasadniczo wolę fasolkę w kolorze zielonym. Z poletkiem zielonego groszku, sąsiadującym z nieco większym poletkiem bobu. Z wielkimi krzakami cukinii, obsypanymi żółtymi kwiatami (do smażenia w cieście) – o kłopotach z zużyciem nadmiaru przerośniętych owoców wolę teraz nie myśleć. Z solidną grządką truskawek i wielką kępą poziomek. Z rzędem porzeczek białych, czerwonych i czarnych, przetykanych kłującymi krzakami agrestu. Z malinowym chruśniakiem. Z kępą wiśni „szklanek” i z wiśniowym sadem. Z ogromną antonówką, obsypaną jabłkami – co ja gadam, taką antonówkę na wsi właśnie mam i mimo najszczerszych chęci nie zdołałam w zeszłym roku zebrać wszystkich owoców… Ale właśnie o to mi chodzi: chciałabym mieć za dużo, choć wiem, że to grzech. Ale chciałabym wymyślać codziennie inny deser z truskawek wtedy, gdy akurat byłby truskawkowy wysyp. Albo kombinować, pod jaką postacią wepchnąć w Rodzinę kolejną piękną i wielką dynię. Albo jakie jeszcze przetwory da się zrobić z tony tych ocalonych przed „czarną zarazą” pomidorów. Nic tak nie wyzwala kreatywności, jak nadmiar.

Po drugie – życzę sobie niekończących się spacerów po lesie. Z Mężem, Dziećmi, Psem, Przyjaciółmi, Rodzicami, Kimkolwiek (miłym i lubiącym las). Takich spacerów, kiedy wszystko jedno, czy się człowiek zgubi, bo przecież dwie godziny wte czy wewte (uwaga puryści ortograficzni – sprawdziłam w kilku słownikach i taka pisownia jest poprawna!) nie grają roli, byle mieć butelkę z wodą i ewentualnie parę landrynek. Po takim lesie, który na każdym zakręcie jest inny: a to młodniak (maślaki!), a to bór (czyli knieje szumiące), a to piaszczysty lasek sosnowy (jak pod Warszawą), to znów lekko podmokła olszyna, zabłąkana jabłoń, szpaler jarzębin… Strumyczek jakiś. Łąka znienacka. Grzyb. Jagódka.

Po trzecie – życzyłabym sobie, żeby człowiek nie tył od regionalnej kuchni Ziemi Opoczyńskiej, czyli od pierogów, pyz zwanych bombami, klusek ziemniaczanych, placków i żurków! To nieco dziwne życzenie związane jest z odkryciem pewnej interesującej knajpy, położonej w pobliżu naszego wiejskiego wakacyjnego miejsca. Otóż jeśli jedziecie „krajową dwunastką” od Radomia w stronę Piotrkowa Trybunalskiego, tuż przed Opocznem po prawej stronie zobaczycie drewnianą niedużą chałupę, z szyldem „Chata Opoczyńska” (miejscowość nazywa się Różanna). Naprawdę warto tam zajrzeć – w przyjemnym, ludowym wnętrzu zjecie doskonały żurek z jajkiem i białą kiełbasą (starcza za cały posiłek), świeżutkie smażone pstrągi (ulubione danie Młodszego Dziecka), rozmaite mięsa z grilla (węglowego, mają tam taki wbudowany w kuchnię, z wielkim kominem, a na nim - oprócz karkóweczki, szaszłyków i kiełbasy - podgrzewa się cały czas żelazna patelnia z okrasą do ziemniaków) oraz właśnie kluski śląskie, kopytka, placki ziemniaczane, kartofle ze skwarkami i pierogi. Z pierogami wiąże się w moich wspomnieniach zabawna anegdota – otóż wszyscy, którzy znają mojego Męża wiedzą, iż posturą ustępuje nieco panu Gołocie, mówiąc delikatnie. Podjechaliśmy w zeszłym roku do „Chaty” i Mąż miał – jak zwykle – ochotę na pierogi. Ale że był naprawdę głodny, pomyślał, że może jeszcze zjadłby flaki, ulubioną zupę. Niepewny wielkości serwowanych porcji, postanowił poradzić się pani za ladą (zamawia się przy barze, dopiero potem uprzejme panie przynoszą półmiski do stołów), a pani zmierzyła go wzrokiem i autorytatywnie orzekła: Pierogi panu wystarczą! I rzeczywiście, miała całkowitą rację – porcje są ogromne, godne nasycić największego amatora ludowej kuchni. Nie wiemy zatem (na razie), jak smakują tamtejsze flaki, ale zarówno pierogi, jak i „świeżonka” (kawałki grillowanej wieprzowiny, miejscowa specjalność), żurek, żeberka i pstrąg są DOSKONAŁE! A zestaw surówek (dla mnie obowiązkowy) chyba najlepszy, jaki jadłam w ostatnich latach w Ukochanej Ojczyźnie. Szczerze polecam! Oby tylko dało się po tych daniach zachować wcięcie w talii…

A po czwarte – życzę sobie pięknego lata (z okazjonalną burzą), spokoju (ale i przygód, bo co to za wakacje bez nich), właściwych wyborów (tu każdy wpisze sobie, co mu odpowiada), wypoczynku bez granic, wielu przyjaciół zgromadzonych wokół ogniska lub grilla (Mamo, wybacz) - czyli tego wszystkiego, czego życzę i Wam na najbliższe dwa miesiące. Bo dzisiejsza Gazetka jest ostatnią przed wakacjami i zobaczymy się (czyli: przeczytamy) dopiero we wrześniu. Nie chodzi nawet o to, że trzeba odpocząć (ja od pisania, Wy od czytania) – po prostu do miejsca z moich życzeń nie dotarł jeszcze internet…

A na koniec przepis na moje ukochane, urodzinowe, letnie ciasto, które często piekła z tej właśnie okazji moja Mamusia (i nadal piecze, jeśli akurat pojawię się w Warszawie w okolicy 1 lipca): wsypujemy do miski 150 g mąki. Dodajemy 50 g wiórków kokosowych i 50 g cukru oraz szczyptę soli. Mieszamy, po czym dodajemy 140 g zimnego masła, pokrojonego w kawałeczki. Siekamy nożem przez chwilę, a kiedy zaczną się tworzyć grudki, dodajemy surowe żółtko i zagniatamy szybko ciasto – powinno być jednolite i mieć konsystencję plasteliny (z wiórkami kokosowymi). Toczymy z ciasta kulę, spłaszczamy ją ręką, zawijamy w folię plastikową i wkładamy do lodówki na pół godzinki. W tym czasie nagrzewamy piekarnik do 200 stopni i smarujemy formę do tarty (średniej wielkości) masłem, po czym wykładamy odpowiednio przyciętym papierem do pieczenia. Ciasto kroimy w plastry i wylepiamy nim formę, nie zapominając o brzegach. Nakłuwamy ciasto w kilkunastu miejscach widelcem i wsadzamy do pieca na mniej więcej 10 minut – powinno zacząć się złocić. W tak zwanym międzyczasie płuczemy pół kilo owoców – najlepsze są truskawki, czereśnie, wiśnie (mmm), maliny lub śliwki – pozbawiamy je ogonków (jeśli trzeba) oraz pestek (jeśli trzeba). Trzy białka ubijamy na sztywną pianę, dodając pod koniec ubijania 180 g cukru – piana powinna stać się gęsta i lśniąca. Kiedy ciasto będzie podpieczone, wyjmujemy je z piekarnika i obniżamy temperaturę do 180 stopni. Przygotowane owoce rozkładamy na cieście, zaś na nich rozsmarowujemy pianę – jeśli ktoś ma dużo czasu i skłonności do performance’u, może pianę wycisnąć w ozdobnych stożkach, posługując się rękawem cukierniczym z odpowiednią nakładką… Wsadzamy ciasto z powrotem do piekarnika, tym razem na mniej więcej pół godziny, aż kruche brzegi ładnie się przyrumienią, a piana zacznie się złocić. Jemy tartę najlepiej na letnio, nie przejmując się, że sok z owoców wycieka i rozmiękcza kruchy spód (zawsze tak się dzieje i nie ma sensu temu zapobiegać), a zapieczona beza przykleja do zębów.

Pozdrawiam Was serdecznie, upalnie i wakacyjnie

zagubiona (wkrótce) w lesie

Natalka




Podziel się linkiem: