Ile razy otwieraliśmy lodówkę w środku nocy, by z narastającą niecierpliwością penetrować jej rozczarowujące wnętrze? Bo przecież zanim powleczemy się do łóżka, zjedlibyśmy coś małego, najlepiej ciepłego, słonego lub ostrego, kalorycznego (no cóż), ale nie za bardzo tłustego z drugiej strony…
Komu by się jednak chciało odgrzewać resztę wczorajszej zupy, odsmażać ziemniaki, czy smażyć jajko na boczku? Poza tym nie o cały posiłek przecież chodzi, nie o przywrócenie wspomnień obiadu, czy powtórzenie kolacji – tylko o coś, co pozwoli nam zagospodarować resztę pozostałej po całym dniu energii, o coś, co nie będzie przyczyniało się do bezsenności, spowodowanej z jednej strony obciążeniem żołądka, a z drugiej wyrzutami sumienia. Coś małego, ale zdecydowanego. Coś, czemu nie mamy zamiaru zbyt wiele poświęcać – ani uwagi, ani wysiłku w przygotowaniu. Coś, czego w naszej lodówce na pierwszy rzut oka w ogóle nie ma.
Fenomenalnie naszkicował ten problem mój ulubiony autor kulinarny, Nigel Slater:
Uczta w środku nocy – Nigel Slater, Eating for England, 2007 (tłumaczenie moje)
Właśnie minęła północ, w telewizji skończył się nocny film. Można by już właściwie pójść do łóżka, ale zanim definitywnie zakończymy ten dzień, miło byłoby coś przekąsić. Nie żeby miało to być coś poważnego, nie – po prostu ciut więcej, niż herbatnik, ale nie aż tak skomplikowane, jak talerz owsianki. Płatki z mlekiem – absolutnie nie, w końcu będziemy je znów jedli w przeciągu najbliższych godzin. Jabłko byłoby zbyt zdrowe. Pomarańcza – trzeba obierać, poza tym nazbyt jest odświeżająca. A tu chciałoby się coś raczej rozgrzewającego, jeśli nawet nie gorącego.
Nasze myśli zaczynają wędrować wokół lodówki, nawet jeśli doskonale wiemy, że raczej nie znajdziemy w niej nic bardziej interesującego, niż przeterminowany karton mleka lub zaskorupiałe resztki paszteciku podlaskiego.
Otwieramy jednak tę lodówkę, światło z niej wylewa się na ciemną kuchnię, zaglądamy z nadzieją do wnętrza. Właściwie nie wiadomo, czego żeśmy się spodziewali – kawałka zimnego rostbefu, a może pieczonego kurzego udka? Trójkąta niedzielnej szarlotki, a może miski z zimnym curry? No cóż, zamiast tego znajdujemy jedynie coś, co jedynie w chwili szczególnego optymizmu moglibyśmy nazwać „możliwościami”.
W świetle padającym z lodówki, pośrodku śpiącego świata, niejadalne staje się jadalnym – przedmiotem pożądania, mini-ucztą. Resztki, które właściwie powinny skończyć w koszu, stają się nagle bardziej interesujące, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka: podeschnięty kawałek sera, miseczka wczorajszego budyniu, butelka sosu chilli. Gdybyż tylko znaleźć coś, co by można w tym sosie zamoczyć…
Można podejrzewać, że wybebeszanie lodówki o północy nie jest li i jedynie specjalnością Brytyjczyków – a jednak jakoś trudno mi wyobrazić sobie Paryżanina desperacko przeszukującego pojemnik na warzywa w poszukiwaniu czegoś, a może raczej „czegokolwiek”, co nadawałoby się do spożycia przed snem. Bądźmy uczciwi – o tej nocnej porze pojęcie „cokolwiek” staje się najbardziej precyzyjne.
Jeśli o mnie chodzi, to najlepszą nocną przekąską jest grzanka z serem, nawet jeśli zrobiona jest z sera, którego nie tknęłaby żadna porządna mysz, oraz chleba, który widział już lepsze czasy. Jakże często jednak lenistwo nasze bierze górę nad głodem i po prostu żujemy ten zeschniętą dupkę sera, nie zadając sobie trudu, by ją pokroić, położyć na chlebie i zapiec.
Nocny posiłek może być najskromniejszy ze wszystkich, ale na pewno nie jest najmniej istotny. Nikt nie powinien kwestionować wagi głodu o północy. Z samej swej natury ta miniatura posiłku nie może odzwierciedlać zasad zdrowego żywienia, którym jesteśmy wierni (bądź też do tego aspirujemy) na co dzień. Nocna uczta musi zawierać element „do diabła z tym” lub – jak zwykłem to nazywać – czynnik „pieprzę to”, czyli „ cholera, wiem że jest to najgorsza rzecz, jaką mógłbym zjeść przed pójściem do łóżka, ale i tak to zjem”. Sałatka nie jest i nigdy nie będzie odpowiednią propozycją na zaspokojenie nocnego głodu, przynajmniej w takim sensie, jak jest kawałek sernika, kanapka z bekonem czy miska zimnego spaghetti.
No i tak, właśnie kiedy wydawało się nam, że już zaspokoiliśmy nasze kaloryczne potrzeby, pojawia się nowy problem: głód typu „nie mogę zasnąć”. To on nadaje naszemu podjadaniu nowy sens – lub też ostatecznie pozbawia go sensu, w zależności od tego, jaki mamy stosunek do napychania się o takiej porze, gdy reszta świata beztrosko sobie pochrapuje. Jest to desperackie zaspokajanie głodu, ostatnia i rozpaczliwa próba odpłynięcia w sen. Tu już trzeba czegoś więcej, niż odwrócenia poduszki na chłodną stronę; nie wystarczy wystawienie spod kołdry jednej nogi, czy zwinięcie się w pozycję embrionalną; nie pomoże także liczenie niekończących się pieczonych udźców baranich skaczących przez czekoladowe płoty. Tu już trzeba wstać, znaleźć szlafrok i powlec się do kuchni. A potem trzeba stawić czoła lodówce, co samo w sobie świadczy o powadze chwili. Trzeba przyznać przed samym sobą, że właśnie mamy problem. „Może gdybym coś zjadł…” jest prawdziwą ostatecznością w sytuacji, gdy nie można zasnąć.
Ale gdy rzucasz się na to zimne spaghetti z sosem pomidorowym, które znalazłeś w lodówce, możesz pocieszyć się, że przynajmniej nikt cię nie widzi. A – jak doskonale wiedzą wszyscy, którzy kiedyś byli na diecie – jeśli nikt cię nie widzi, to się w ogóle nie liczy.
Nigel Slater, The Midnight Feast, 2007
Nic dodać, nic ująć – zgadzam się w zupełności z Nigelem Slaterem, że ani sałatka, ani jabłko, ani (szczególnie) pomarańcza nie nadają się do zaspokajania nocnych potrzeb kalorycznych. Zgadzam się również, że grzanka z serem jest znakomitym wyjściem, pod warunkiem, że po zapieczeniu przykryjemy ją grubą warstwą keczupu lub tegoż właśnie sosu chilli. Ale że nie raz już uległam lenistwu i z poczuciem kompletnej beznadziei żułam o pierwszej nad ranem zeschnięty, pociemniały na brzegach kawałek żółtego sera, jakiś czas temu znalazłam inny sposób na dożywienie się po nocy: grzanka, jak najbardziej, najlepiej z żytniego chleba, gdyż bardziej się przypieka i trzeba użyć siły, by ją zgryźć (a moim zdaniem w nocnym pojadaniu jest jakaś konieczność rozładowania agresji), posmarowana pastą śledziową. Nie trzeba kroić sera, nie trzeba rozgrzewać opiekacza – wystarczy toster i tubka pasty śledziowej ukryta w zakamarku lodówki.
Każdy ma zresztą swoje własne nocne wykroczenie – Mąż zjada cały zapas bananów, ale dla mnie jest to nie do pojęcia: jak można jeść w nocy coś słodkiego i mączystego… Dzieci z kolei, choć nie żądają na razie przekąsek o północy, też mają swoje „przedsenne” upodobania – jeśli jest im źle i smutno, zazwyczaj pomaga kubek zupy borowikowej Knorra, zgodnie z zasadą „słono i gorąco”. W literaturze anglosaskiej najczęściej w tym kontekście pojawiają się lody, ale mnie to nigdy nie przyszłoby do głowy – za zimno i za słodko…
Wśród moich ulubionych grzechów znajdzie się natomiast parówka, szybko „zblastowana” w mikrofali, z dużą porcją musztardy z Dijon; nieźle sprawdza się ten ostatni kotlet mielony lub schabowy (nie trzeba odgrzewać, na zimno nie sprawia wrażenia odtwarzania obiadu); plaster żółtego sera, zwinięty w rulonik i maczany w sosie chilli też ma swoje uroki… Jeśli zaś chodzi o zimny makaron, to uważam, że szczególnie dobrze działa w tym kontekście coś chińsko-tajskiego – z sosem na bazie czosnku, oleju sezamowego, imbiru i ostrych papryczek; z dań o proweniencji włoskiej najwyżej sobie cenię spaghetti z pesto. Natomiast prawdziwą, satysfakcjonującą ucztą jest sos pozostały od pieczenia mięsa – podgrzewamy go szybko w garnczku czy w mikrofali i zjadamy, maczając w gęstej, brązowej mazi kawałki jakiegokolwiek chleba...
No tak. W końcu i tak rano z powrotem zaczniemy naszą zdrową dietę.
Serdecznie pozdrawiam,
grzeszna Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |