Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mili właściciele restauracji nie tylko nakarmią tak dużą grupę o tak nietypowej porze, ale że i karta prezentuje się znacznie bardziej atrakcyjnie, niż wszystko to, co dotąd oferowało nam Nord-Pas de Calais.
Człowiekowi przesadzonemu znad Wisły do kraju o kulturze romańskiej ciężko przychodzi przestawienie się na inny system spożywania posiłków. W końcu lubimy duże, bogate śniadania: a to jajeczko na miękko, to jajeczniczka na boczku lub pomidorkach, chlebek taki, bułeczka owaka, szyneczka, żółty i biały serek, masełko, dżemik, miodzio… Dzięki celebrowaniu pierwszego posiłku, z pełnym żołądkiem możemy stawić czoła pracy i godnie dobić do obiadu – koło drugiej po południu.
A tymczasem w takiej Belgii czy Francji śniadanie mamy malutkie, przeważnie na słodko, spożywane chyba tylko po to, by „popchnąć” pierwszą ożywczą kawę. Obiad z konieczności musi być wcześniej – koło południa – i nie jest zbyt wielki, by wieczorem można było oddać sprawiedliwość obfitej kolacji.
Na co dzień nie sprawia to większych kłopotów, oprócz może tego, że dzieci, przyzwyczajone w szkołach do jedzenia o dwunastej, w weekendy robią się głodne o zupełnie absurdalnej porze (gazetka, druga kawka, jakie miłe przedpołudnie, a tu nagle napływają żądania już obiadowe i trzeba wstać z kanapy i pichcić jakąś zupinę…). Sytuacja komplikuje się jednak, jeśli postanowiliśmy sobotnio-niedzielny obiad zjeść w knajpie, bądź też udaliśmy się na wakacje z mocnym postanowieniem odpoczęcia od garów i kuchenki. Bowiem wszystkie restauracje, w których pragnęlibyśmy spożyć nasz obiadek (czyli nie turystyczne) dostosowane są do zwyczajowych pór posiłków i zamykają swoje kuchnie około drugiej, czyli dokładnie wtedy, gdy nasz słowiański żołądek domaga się zasilenia.
Na wspomnianej w zeszłotygodniowej Gazetce wycieczce nie było inaczej – sami wiecie, o której chodzi się spać, jeśli na wyjeździe spotkało się osiem zaprzyjaźnionych pełnoletnich osób… No a następnego dnia trzeba było te „nocne długie Polaków rozmowy” odespać. Dzielna Frakcja Miłośników Bunkrów wstawała wprawdzie najwcześniej i to ona była odpowiedzialna za dostarczenie reszcie wycieczki świeżego francuskiego pieczywa, ale Frakcja owa NAJPIERW szła oglądać pozostałości tej czy innej wojny, a dopiero POTEM przynosiła pyszne, chrupiące śniadanko (tak wspaniałych ciastek francuskich z jabłkami, czyli chaussons aux pommes, to już dawno nie jadłam). Jedna kawka, druga kawka i zanim całe towarzystwo się pozbierało, robiło się dobrze po jedenastej… W tej sytuacji porządny posiłek we francuskim stylu raczej odpadał. Mieliśmy jednak trochę szczęścia i pierwszego dnia udało nam się dotrzeć do lokalu gastronomicznego jeszcze przed wyjściem kucharza (zresztą należałoby go raczej określić mianem operatora kuchenki mikrofalowej). Drugiego dnia mieliśmy jeszcze więcej szczęścia, gdyż w barku bulońskiego Akwarium podawano non stop cudowne ostrygi, co pozwoliło nam w bardzo satysfakcjonujący sposób zaspokoić obiadowy głód, nie odbierając jednak apetytu na zaplanowaną wcześniej kolację z owoców morza. Trzeciego, i ostatniego zarazem, dnia mieliśmy problem – musieliśmy się spakować, w związku z czym opuściliśmy naszą piękną willę dość późno. Zanim wdrapaliśmy się na klifowe skały przylądka Cap Blanc Nez (skąd nas o mało nie zwiało, jednak dla tych widoków głównie pojechaliśmy na Opalowe Wybrzeże), zrobiła się ni stąd ni zowąd przeklęta druga po południu… W brzuchach zaczęło burczeć, dzieci zaczęły marudzić, a tu żadna z okolicznych restauracji nie chciała dostosować się do naszych potrzeb.
Jechaliśmy więc dość beznadziejnie, choć w pięknym krajobrazie, wzdłuż francuskiego wybrzeża, wypatrując z gasnącą nadzieją jakiejś – tak naprawdę już jakiejkolwiek! – otwartej restauracji. I oto w maleńkiej wioszczynie tuż przed Calais taki cud się przydarzył.
Pełna najgorszych przeczuć przestąpiłam próg knajpy o wystroju późnogierkowskim, z elementami marynistycznymi. To się zdecydowanie nie mogło udać. Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że mili właściciele nie tylko nakarmią tak dużą grupę o tak nietypowej porze, ale że i karta prezentuje się znacznie bardziej atrakcyjnie, niż wszystko to, co dotąd oferowało nam Nord-Pas de Calais. Zamiast prorokowanych przez mą, doświadczoną i w związku z tym pesymistycznie nastawioną, duszę makaronów z sosem bolognese w wersji francusko-nadmorskiej, grzanek z szynką i ananasem (czyli tostów hawajskich – na litość boską, kto to wymyślił?!), zapiekanek à la pizza czy też „chicken nuggets” prosto z mrożonki, mieliśmy pełną ofertę ryb i owoców morza: mule na kilka sposobów, ostrygi (wielkie, soczyste i znakomite), zapiekane przegrzebki, homary i najrozmaitsze ryby.
Postanowiłam zatem zaszaleć i zaryzykowałam menu, gdzie na główne danie był filet z okonia morskiego, pieczony z koprem włoskim. Ryzyko dotyczyło nie tyle zdania się na umiejętności kucharza, co mojej alergii na tę rybę – ostatni raz jadłam morskiego okonia ze dwadzieścia lat temu i dostałam swędzącej wysypki, w dodatku na twarzy… Na szczęście prawdą okazało się twierdzenie, że człowiek z niektórych alergii wyrasta na starość, bo przepyszna rybka nie wysypała mnie tym razem nigdzie. Ale nawet z wysypką byłoby warto – pokaźny filet miał chrupiącą skórkę i soczyste mięsko, z wyczuciem przyprawione koprem włoskim. Na początek podano zupę z owoców morza – gęstą, przetartą przez sitko, pachnącą. Była ciut niedosolona, ale to znacznie lepiej, niż gdyby kucharzowi ręka drgnęła w drugą stronę. Do zupy były uczciwe, w kuchni robione grzanki, tarty ser i bardzo dobry majonez paprykowy, czyli rouille. Z deserów wybrałam sobie, jak zawsze, talerz serów i dobrze zrobiłam, bo – ku uciesze najmłodszych - pani kelnerka przyciągnęła do stołu wielką gablotę z rozmaitymi przykładami serowarskiej spuścizny Francuzów. Zdecydowałam się na same okoliczne specjały: Maroilles, tomme de Cambrai i Vieux-Boulogne – i byłabym zupełnie usatysfakcjonowana, gdyby nie fakt, że większość serków gwizdnęły mi dzieci…
A tak przy okazji: do takiej zupy potrzebujemy 1 kg 200 g rozmaitych ryb i owoców morza – powiedzmy, że będzie to dorsz, sola, makrela, krewetki, przegrzebki (langustynki, homar czy turbot byłyby już straszną rozpustą, choć utrzymałyby się w poetyce Morza Północnego)… Ryby czyścimy i kroimy w kawałki. Krewetki myjemy, nacinamy grzbiety i usuwamy czarną „żyłkę”. Obieramy i grubo siekamy dwie cebule oraz dwa duże ząbki czosnku. Dwie marchewki obieramy, płuczemy i kroimy w kostkę. Myjemy i kroimy także gałązkę selera naciowego. Teraz stawiamy na ogniu dużą patelnię, wlewamy do niej 3 szczodre łyżki oliwy, a kiedy będzie gorąca, wkładamy kawałki ryb, małże i krewetki i podsmażamy na sporym ogniu na rumiano – zapewne trzeba będzie to robić w kilku turach, żeby ryby naprawdę się smażyły, a nie dusiły we własnym sosie. Usmażone ryby i owoce morza przekładamy do dużego garnka. Teraz na patelnię wlewamy kolejne 2-3 łyżki oliwy, wrzucamy cebulę, czosnek, marchewkę i seler. Smażymy, co jakiś czas mieszając, aż warzywa zmiękną, czyli jakieś 10 minut. Wlewamy 100 ml calvadosu, podgrzewamy i podpalamy. Kiedy alkohol się wypali, przekładamy zawartość patelni do garnka. Dolewamy pięć szklanek wody, dodajemy dwa listki laurowe, ze dwie gałązki świeżego rozmarynu (który zresztą rośnie radośnie wzdłuż brzegu Morza Północnego) i opakowanie szafranu. Stawiamy garnek na średnim ogniu i doprowadzamy zawartość do wrzenia, po czym zmniejszamy ogień i gotujemy zupę przez pół godzinki. Wyławiamy z zupy ryby i owoce morza i odstawiamy do przestygnięcia. No i teraz czeka nas najgorsza część całej roboty – z ryb zdejmujemy skórę, usuwamy kręgosłupy i co większe ości (małymi nie trzeba się przejmować, bo zupę po zmiksowaniu i tak trzeba będzie przetrzeć), krewetki obieramy z pancerzy. Zupę – warzywa, ryby, owoce morza i wywar – miksujemy w kilku turach w blenderze, po czym przecieramy przez sitko i wlewamy do czystego garnka. Doprawiamy do smaku solą, pierzem i odrobiną ostrej papryki. Dolewamy niedużą ilość kremowej śmietanki, mieszamy i podgrzewamy niemal do wrzenia. Zupę podajemy z grzaneczkami, tartym serem do posypywania i ostrym, paprykowym majonezem rouille (w sposób błyskawiczny możemy go pozyskać mieszając dobry majonez z dowolną ilością ostrej pasty paprykowej i odrobiną soku cytrynowego). Trochę przy tym pracy, ale moim zdaniem naprawdę warto.
Puenty zasadniczo nie będzie, bo przyznać trzeba, że taki cud, jak ta knajpa nad morzem, zdarza się rzadko, a puenta wymagałaby jakiegoś uogólnienia. Prawda jest prosta i brutalna - jeśli chcemy dobrze zjeść, jeśli zależy nam na prawdziwych regionalnych daniach, jeśli zgrozą przejmuje nas ogólnoświatowa oferta gastronomii turystycznej, musimy wcześnie wstawać, niestety.
Pozdrawiam serdecznie,
nawrócony ranny ptaszek - Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |