W tym tygodniu żadnej prawdziwej Gazetki niestety nie możecie ode mnie oczekiwać - trwają belgijskie ferie jesienne, mam w domu dwoje dzieci, a i Mąż wziął parę wolnych dni... Sami rozumiecie, że przekłada się to na całkowity brak czasu, a nawet nie tyle czasu, co możności spokojnego zebrania myśli i poukładania do kupy tego, co chciałoby się napisać.
Pozytywną stroną takiego stanu osobowego w domu jest to, że jeździmy na wycieczki. Wprawdzie pogoda nieszczególna, ale z drugiej strony nie leje ciurkiem (tylko czasami), co prowokuje do bliższych i dalszych wypraw. Z bliższych zaliczyliśmy kino - konkretnie "Up" po flamandzku, bardzo nam się wszystkim podobało, także Mężowi, który tym językiem akurat nie włada. Na szczęście w Belgii na seansach dla dzieci jest dziesięciominutowa przerwa, był więc czas, aby Dzieci szybciutko wyjaśniły Tatusiowi wszystkie niezrozumiałe dlań zwroty akcji, a także która postać jest po której stronie, choć to było zasadniczo widać po mimice (swoją drogą - film bardzo udany, polecam serdecznie i dzieciatym i bezdzietnym).
Udało nam się też urwać sobie jeden wieczór na własność - chcieliśmy, tylko we dwójkę, pójść na "Julie i Julia", ale okazało się (na szczęście już po przyjeździe do Brukseli), że jakoś nigdzie tego dzieła nie grają, choć dopiero co pojawiło się w tutejszych kinach. Udaliśmy się zatem na miły spacerek po wieczornym mieście, po czym odpoczęliśmy na małej kolacji w moim ulubionym brukselskim bistro "Le Perroquet" - atmosfera iście paryska (aż dziw, że nie wolno palić), tłok, z trudem udało nam się dopchnąć do wolnego stolika przy schodach (uwaga: w tej knajpie albo się pije, albo decyduje na skorzystanie z toalety - schody są tak strome, że po paru kieliszkach wyprawa do ustronnego miejsca grozi śmiercią lub kalectwem), gwar i przepiękny bar z ciemnego drzewa. Wyszynk jest zatem zapewniony, jeśli zaś chodzi o jedzenie, to można zamówić albo sałatkę, albo pitę w najróżniejszych wariantach - Mąż jadł zapieczoną na chrupiąco pitę z szynką, serem, boczkiem i ananasem, ja zaś zwykłą pitę z gyrrosem, boczkiem, ananasem i kukurydzą, doprawioną harissą. Do tego podają w "Le Perroquet" cztery miseczki z różnymi sosami - najlepszy jest ten ciemny, korzenny i ostry. Mmm...
Z wypraw dalszych - pojechaliśmy do Haarlemu, tego pierwotnego (w stosunku do Manhattanu), w Holandii. Miasteczko naprawdę ładne i takie (z braku lepszego określenia) europejskie. Masa małych knajpek o bardzo ładnych wnętrzach w najróżniejszym stylu. Na obiad trafiliśmy do sympatycznego, choć kulinarnie żadnego, baru. Było miło, niezbyt drogo i całkiem sprawnie, jeśli chodzi o obsługę, ale doprawdy nie ma o czym opowiadać. Żałuję trochę, bo Holandia naprawdę ma masę fajnych dań, często bardziej dziwacznych, niż smacznych, ale mnie to odpowiada, bo bardzo sobie cenię kulinarne dziwolągi. No bo czy jedliście kiedyś "płonący piorun", "ryżowy stół" lub "wojenne frytki"?!
„Płonący piorun” (hete bliksem) to piure z ziemniaków i jabłek, podawane do kiełbasek i rozmaitych kotlecików z mielonego mięsa. Holendrzy w ogóle chętnie jedzą wszelkie odmiany piure – to zwykłe, z samych ziemniaków, mocno przyprawiają gałką muszkatołową; z kolei stampot lub hutspot to ziemniaki ugotowane z innymi warzywami (np. marchewką lub szpinakiem) i rozgniecione na piure. Miska tego piure, z dodatkiem gotowanego mięsa lub właśnie kiełbaski, była niegdyś głównym posiłkiem ciężko pracujących wieśniaków, zmagających się z nadmiarem wody (poldery), parszywą pogodą i nieustającą groźbą powodzi. No, ale ani Mąż, ani Dzieci nie są wielbicielami mielonego mięsa, a o piure innym, niż zwykłe ziemniaczane, nie chcą w ogóle słyszeć.
„Gorzkie kulki” (bitterballen) to malutkie krokieciki z nadzieniem z ugotowanego i zmielonego na pastę mięsa, opanierowane i smażone na chrupko w oleju. Podaje się je jako przegryzkę (z musztardą), można też je kupić w ulicznych automatach. I ja je uwielbiam, ale cóż - reszta Rodziny nawet nie chce spróbować... Uwaga - jeśli kupujemy takie kulki we "Frituur", czyli miejscu, gdzie smażą je na miejscu, trzeba odczekać ładnych parę chwil, zanim się w nie wgryziemy, gdyż nic tak nie parzy podniebienia, jak za gorąca bitterbal.
„Ryżowy stół” (rijsttafel) i „wojenne frytki” (patatje oorlog) to z kolei pamiątki po niderlandzkiej kolonii w Indonezji. Tradycyjna kuchnia holenderska była solidna, wiejska i mało urozmaicona, szczerze mówiąc: jeśli warzywa, to ziemniaki lub różne postacie kapusty; jeśli owoce, to jabłka lub gruszki; jeśli mięso, to albo smażone albo w sosie. Egzotyczna i różnorodna kuchnia indonezyjska tak oczarowała Holendrów, że – aby nie musieć decydować się tylko na jedno danie – podawali jednocześnie małe porcje rozmaitych specjałów, ciepłych i zimnych, z dodatkiem wielkiej michy ryżu. Tak powstał „stół ryżowy” (rijsttafel), którym możemy się uraczyć w każdym holenderskim mieście i miasteczku, w pierwszej lepszej indonezyjskiej knajpie. Niestety - Mąż nie uznaje kuchni spoza Europy, zaś Młodsze Dziecko zeżarłoby cały ryż...
„Wojenne frytki” zaś to niezwykła mieszanka dwu kulinarnych tradycji – zwykłe (grubiej, niż w Belgii, krojone) frytki podaje się z sosem z orzeszków ziemnych, majonezu i ketchupu. Nazwa pochodzi od kłócących się ze sobą składników i nawet ja nie jestem pewna, czy ciekawi mnie taka kombinacja... Na razie jeszcze nie próbowałam.
Opisami sklepów, w których byłam - w lokalnym z serami (gouda w kilku wydaniach, twarożek imbirowy, kozi ser holenderski, dojrzewający we Francji); w arabskim spożywczym (z kilkunastoma odmianami marynowanego mięsa na szaszłyki i shoarmę, ze stosem przypraw do wszystkiego, z rachatłukum we wszelkich możliwych odmianach); w tureckiej piekarni (miękkie bułki z białej i pełnoziarnistej mąki, duże placki w kilku wersjach, precle z sezamem) - nie będę Was już zanudzać.
I to na razie tyle z linii kulinarnego frontu, serdecznie pozdrawiam -
wyczerpana rodzinnie Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |