W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Z cyklu „Jadłam w…”, czyli nadspodziewanie przyjemny walentynkowy lunch

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Z cyklu „Jadłam w…”, czyli nadspodziewanie przyjemny walentynkowy lunch

Najpierw w kwestii formalnej: za tydzień, z przyczyn sportowo-organizacyjnych, Gazetki nie będzie – proszę jednak zwrócić życzliwą uwagę, iż dzisiejsza WGK jest wyjątkowo długa, jeśli więc ktoś poczułby rozczarowanie i napadła by go myśl niepokojąca, że w przyszły piątek nie będzie miał co czytać, niech sprytnie sobie podzieli dzisiejszą lekturę na dwie części i będzie miał jak znalazł!

Wiem, że miała być dziś druga część historii moich zmagań ze szlachetnym weganizmem – tym razem od strony praktycznej, z przepisami na szczególnie udane, zbawienne-na-wszystkie-przypadłości dania, z wyznaniami na temat słabości charakteru (tego na pewno nie możecie się doczekać, nic nam tak nie poprawia samopoczucia, jak cudze upadki), z obietnicami poprawy i pracy nad sobą.

Z drugiej strony jestem Wam także winna opowieść o barwnej kuchni bawarskiej – zaczynam się bowiem już pakować na włoskie narty, a tymczasem relacja z noworocznego wypadu w Alpy niemieckie ciągle odsuwana jest w bliżej nieokreśloną przyszłość. A któż by nie chciał poczytać o pieczonych goloneczkach z chrupką skórką, o rumianych sznyclach zwisających bokami z talerza, o pyzach na parze, nadzianych powidłami, polanych gęstym sosem waniliowym, posypanych makiem… Każdy by chciał.

Nie opowiedziałam Wam też jeszcze o najciekawszej amerykańskiej książce kulinarnej, jaką mam – mianowicie „Red-flannel Hash and Shoo-fly Pie” Lili Perl. Jest to fascynujące dzieło traktujące o amerykańskim tradycyjnym jedzeniu w kontekście regionalnym, a pochodzi z czasów, kiedy nie istniała jeszcze Political Correctness i Pani Autorka wyraźnie daje do zrozumienia, co też sądzi o dokonaniach cywilizacyjnych różnych takich Indian albo i Murzynów… Ciekawe i niezmiernie wychowawcze.

No, ale na razie Wam tego wszystkiego nie opowiem, bowiem skorzystałam onegdaj z okazji, że mróz siarczysty odpuścił i udałam się na przechadzkę (u nas w domu nie używa się słowa „spacerek”, jest ono bowiem bez pudła rozpoznawane przez naszego psa i prowadzi do rozdzierających scen pod drzwiami) do dawno nie widzianej Brukseli. Przypadkiem zdarzyło się to w Walentynki – nie jestem wprawdzie wielką amatorką różowych serduszek wszędzie, z drugiej jednakże strony nie oburzam się na tych, którzy bez kartek z wyrazami dozgonnej miłości, bez bukietów róż w kolorze majtkowym, bez sporej ilości słodkich bąbelków nie wyobrażają sobie przeżycia dnia czternastego lutego. Kwestia gustu, nic ponadto. Te wszystkie: „Kochać trzeba przez cały rok, a nie tylko jednego dnia”, „Kolejna zachodnia moda”, „Wyciąganie pieniędzy” są niewątpliwie słuszne, ale ciut jakby zasadnicze, z mojego punktu widzenia. Luzu trochę, luzu (Młynarski).

Ale to wtręt był jedynie, będzie wszak o jedzeniu, przechadzka po Brukseli ma bowiem wliczony w koszta całości lunch. Żeby zaś zwiększyć przyjemność, nie zdaję się na przypadek, intuicję bądź kaprysy losu, o nie – zanim wyjdę z domu, planuję dokładnie, jaką też część Brukseli będę dziś zwiedzać, potem zaś gugluję menu ulubionych restauracji (lub też tych, w których jeszcze nie byłam, ale mam w stosunku do nich wielkie oczekiwania), zaglądam w głąb własnego jestestwa, by zorientować się, na co też akurat mam ochotę… No i we wtorek właśnie dostałam z jestestwa odpowiedź, że na przystawkę mają być moules parquées (surowe mule, maczane w ostrym, musztardowo-majonezowo-octowym sosie, tradycyjne belgijskie danie), a na drugie danie homar na ciepło. Luksus, wiem, bezwstydny w kryzysowych czasach, ale spójrzmy na to od takiej strony – restaurator też człowiek i też zarobić musi (a przecież trzeba tu wliczyć jeszcze rybaka, kucharza i kelnera), będzie więc poniekąd mój lunch wkładem w ogólny dobrostan ludu pracującego.

Sprawdziłam zatem dostępność obu dań w kilku restauracjach w okolicach Placu Świętej Katarzyny i ruszyłam w drogę. Mąż – świadom swych praw i obowiązków – wyraził chęć towarzyszenia mi w lunchu, jednak praca i dolegliwości żołądkowe nie pozwoliły mu tej chęci wprowadzić w czyn (i dobrze, bowiem nie ma nic gorszego, jak spożywanie pyszniutkiego homara, gdy po drugiej stronie stołu siedzi nad dietetyczną zupką i kawałkiem suchego chleba zbolały Wyrzut Sumienia; może jestem okrutna, ale zrozumcie mnie – strasznie dawno nie byłam na brukselskiej przechadzce!).

Bruksela zaskoczyła mnie brakiem jakichkolwiek oznak Dnia Miłości – żadnych serc, żadnych różowych balonów, żadnych nawoływań do okazywania uczuć, zaś całujących się ostentacyjnie par dowolnej płci tyle samo, co zawsze. I dobrze. Przeszłam się zatem po ulubionych ulicach, zajrzałam do dawno nie widzianych sklepów, nabyłam sobie coś do czytania oraz kalkulator dla Starszego Dziecka i poczułam, że czas najwyższy na mule z homarkiem. Jedna z typowanych przeze mnie knajp okazała się zamknięta, a że w brzuchu burczało, szybkim krokiem ruszyłam do drugiej – wspominanej już przeze mnie niegdyś Bij den Boer (U Chłopa), http://www.bijdenboer.com/. Jest to piękna, staroświecka w wystroju restauracja, serwująca doskonałej jakości jedzenie – typowo belgijskie, rzec można nawet tradycyjne, podane jednak ze współczesnym zacięciem, estetycznie, choć nie nazbyt wymyślnie ułożone na ładnych talerzach, z dbałością o szczegóły.

U Chłopa oczywiście nie wolno już palić, ale jest coś takiego w głównej sali, co przypomina czasy nieodzownego niegdyś knajpianego dymu - pożółkłe lekko sztychy na ścianach, brązowo lakierowana boazeria, zmętniałe lustra – a ponieważ zapach się jednak nie zachował, wrażenie jest miło nostalgiczne. Prowadzona przez nienachalnego kelnera, usiadłam sobie na typowo brukselskiej ławce pod ścianą (uwielbiam te ławki – można się wygodnie oprzeć, położyć obok siebie książkę czy gazetę, poza tym na krześle to się człowiek nasiedzi i w domu), skąd miałam doskonały widok na salę, pełną w trzech czwartych, buzującą pogwarem rozmów, szczękiem sztućców, szelestem czytanej prasy. Kilka par, owszem (w wieku emerytalnym), dwie Japonki nad talerzem owoców morza, panowie, których chyba łączyło coś więcej, niż wspólne wychodzenie na papierosa, stolik zaondulowanych brukselskich dam, zaś obok mnie, stolik-w-stolik starszy pan (nad talerzem z bardzo tradycyjnie belgijskim węgorzem na zielono) i jeszcze starsza pani (nad staroświeckim dorszem w białym sosie), ale nie razem, za to pogrążeni w ożywionej rozmowie i wyraźnie zadowoleni ze swego przypadkowego towarzystwa…

(zdjęcie jest ze strony restauracyjnej, mam nadzieję, że mi wybaczą - no ale przecież chwalę!)

Zajrzałam zatem, jedynie pro forma, do menu i byłam już skłonna bez namysłu wyrecytować moje wymarzone zamówienie, kiedy oko moje padło na dodatkową kartkę dostarczoną przez kelnera – z menu walentynkowym. Hm. Całkiem, całkiem. W końcu mule i homar nie zające, jako żywo nie uciekną. A tu na przystawkę ostrygi na ciepło i zimno, potem zupka z szarych krewetek z ravioli nadziewanymi tymże, potem filet z turbota z przegrzebkami i jeszcze do tego deser! A wszystko dwa razy taniej, niż gdybym została przy pierwotnym pomyśle. I jak ja dawno już nie jadłam turbota…

Słowo się rzekło, kobyłka u płotu, nie żałowałam ani przez sekundę! Ostrygi były znakomite i inne, niż zazwyczaj – jedna tylko tradycyjna, przystosowana do skropienia cytryną i oprószenia pieprzem. Druga, z tych zimnych, była z kolei zatopiona w galaretce doprawionej szalotką i octem winnym – rzadko kiedy jadam ostrygi z tym klasycznym dodatkiem w postaci czerwonego octu winnego z drobno posiekaną szalotką, preferując wyżej wzmiankowaną cytrynę i pieprz prosto z młynka, tym milsza była więc odmiana. Á propos – jeśli w restauracji, w której jecie ostrygi, nie stoi na stole młynek z pieprzem, jest to pierwsze ostrzeżenie. Jeśli natomiast kelner, poproszony o doniesienie takowego, nie uczyni tego natychmiast i bijąc uniżone pokłony, należy więcej tego żałosnego przybytku nie odwiedzać! Tak więc ostrygi zimne były znakomite, lecz show ukradły im zdecydowanie te podane na ciepło – jedna zapieczona z duszonymi porami, druga zaś z przepyszną cykorią… Niebo w gębie, mówię Wam, ten ciepły cykoriowo-śmietanowy sosik i odrobina rumianego gruyèra na wierzchu, pod nim zaś pulchna, mięciutka ostryga…

Potem kelner podał mi sporą miseczkę ze znakomitym wprost wywarem z szarych krewetek – zupy typu bisque (por.: Bisque z krewetek) w wersji restauracyjnej mają irytującą skłonność do smakowania głównie pastą pomidorową, mającą z jednej strony zapewnić apetyczny kolor, z drugiej zaś zamaskować niedobór podstawowego surowca, czyli owoców morza. U Chłopa natomiast, bisque był właściwy, rzec można kanoniczny – esencjonalny, bez cienia pomidora, pachnący świeżymi krewetkami; no może, żeby już nie przechwalić, brakowało mu nieco soli (co zresztą dotyczyło i innych dań), ale to, na szczęście, łatwiej skorygować, niż efekty nadmiernie hojnej ręki kucharza. W zupce pływały dwie dorodne sztuki ravioli, umiejętnie nadziane również krewetkami.

Danie główne także nie przyniosło kucharzowi wstydu – pokaźna porcja zgrabnie wyfiletowanego turbota (jednej z bardziej, bądź co bądź, luksusowych morskich ryb), idealnie ugrillowana, spoczywała w towarzystwie dwu rumianych przegrzebków na gładziuchnym piure z ziemniaków, spowijał ją zaś (rybkę, żeby nie stracić wątku) obłok śmietanowego sosu z solidną porcją duszonych smardzów. Danie idealne, nigdzie nie sposób się przyczepić, zwłaszcza, że gładkość piure mile była skontrapunktowana paskami podsmażonej cukinii.

Deseru miałam zamiar odmówić i poprosić w zamian o kawę, ale Pan Kelner tak miło spojrzał, że pomyślałam – Ech, raz się żyje… (w sensie deseru, rzecz jasna). Czuję się zobligowana w tym miejscu wspomnieć, że obsługa w Bij den Boer doprawdy dorównuje jedzeniu – jest tradycyjna (czyli męska), nie narzucająca się, bardzo skuteczna. Restauracja miała większość stolików zajętych, kelnerów krzątało się po niej ze czterech, zaś do kuchni prowadzi naprawdę wąskie przejście – a mimo to nie widać było ani pośpiechu, ani nerwowego przepychania się, kelnerzy nie wchodzili sobie (ani gościom) w drogę, spokojnie roznosząc co trzeba i na czas. Tempo podawania dań było idealnie takie, jak lubię – najpierw odpowiedni czas do namysłu nad menu, potem (podczas mojej krótkiej nieobecności przy stoliku, w celu przyczesania włosów) na stole pojawia się aperitif i amuse-bouche. O właśnie - zapomniałam dodać, że w Bij den Boer mają rozkoszny dla podniebienia zwyczaj podawania na wstępie miseczki ze świeżo ugotowanymi szarymi krewetkami w skorupkach – człowiek siedzi sobie, rozgląda, obiera te pyszne skorupiaczki, smakuje je i życie naprawdę wydaje się lepsze, niż jest. Kelner kątem oka (którego ponoć nie posiada z medycznego punktu widzenia) widzi, że już zjedliśmy, że pusty talerz mógłby nas irytować, że opadł nam poziom wina w kieliszku, że woda się kończy. Kelner jest tak wyszkolony, że wie, iż między jednym daniem a drugim konieczna jest przerwa – tak, jak w komedii trzeba zostawić widzom czas na wyśmianie się po szczególnie zabawnym dialogu, by rykiem śmiechu nie zagłuszyli dalszego ciągu, tak w restauracji zostawia się smakoszowi czas, by bezpośrednie doznania organoleptyczne przełożyły się na bardziej wysublimowane wrażenie zadowolenia, zaś mówiąc zupełnie przyziemnie – żeby jedzenie ułożyło się odpowiednio w żołądku, dając miejsce następnej porcji.

A, miało być o deserze! Otóż deserek był bardzo przyjemny w istocie – sorbet truskawkowy na czekoladowym ciasteczku, z sosem z mojej ukochanej marakui, z owocami sezonowymi (czyli egzotycznymi) oraz zupełnie niesezonowymi (czyli zadziwiająco, biorąc pod uwagę porę roku, smaczną truskawką). Nieagresywne, odpowiednie zakończenie tego niesłychanie udanego posiłku.

Kochani, jeśli będziecie w Brukseli, walcie do Chłopa jak w dym! Za jednym zamachem zaliczycie kilka istotnych doświadczeń: odwiedzicie typową brukselską knajpę w wersji eleganckiej (w sensie nie mordownię, bo są i takie, ale ja już jestem za stara, żeby pociągały mnie niektóre przygody), odetchniecie atmosferą zgoła inną, niż w Instytucjach Europejskich, rzec można: mieszczańską, nie urzędniczą, wreszcie zjecie znakomity posiłek przyrządzony z uczuciem i ze świeżutkich składników, będący współczesną emanacją najlepszych dokonań i tradycji belgijskiej haute cuisine. Wierzcie mi – jak na dzisiejszą Europę, to całkiem dużo.

Uważajcie na mrozy, nie dajcie się zasypać śniegowi ani zalać wiosennymi już (gdzieniegdzie) ulewami. Udaję się do krainy, gdzie wśród piatti tipici występuje z jednej strony iście tyrolski speck i sauerkraut, z drugiej zaś względna bliskość Wenecji objawia się polentą i rozmaitymi wersjami risotta… Wrócę i opowiem, jak było. Słowo.

Serdecznie wszystkich pozdrawiam sportowo oraz kulinarnie –
Natalka




Podziel się linkiem: