W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Wiosennie - o Pierwszej Komunii, kolorytach lokalnych i bufecie (część pierwsza)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Wiosennie - o Pierwszej Komunii, kolorytach lokalnych i bufecie (część pierwsza)

Na pierwszokomunijny obiad podałam zupę szczawiową (doprawioną cytryną, gdyż belgijski szczaw w ogóle nie jest kwaśny!) i jajka faszerowane w skorupkach, potem kurczęta pieczone z nadzionkiem, młode kartofelki, sałatę i mizerię, borówki, a na deser lody waniliowe i truskawkowe ze świeżymi truskawkami oraz bezy. Menu iście polskie, każdy rozgarnięty narodowiec by mnie pochwalił...

Słońce! Zakwitły bzy i kasztany, maj tuż za rogiem, wiosna, panie sierżancie… Mogłabym długo i lirycznie rozwodzić się nad ptaszkami, motylkami, kwiatuszkami i czym tam jeszcze należy w okresie wiosennym, ale Gazetka jest wszak Kuchenna, a mnie się przecież i tak wszystko z jedzeniem kojarzy… Maj zaś kojarzy mi się konkretnie z koniecznością godnego nakarmienia rodziny oraz rozmaitych przyjaciół i znajomych z okazji Pierwszej Komunii.

Kilka lat temu posłaliśmy nasze starsze Dziecko (nieco przypadkiem) do katolickiej szkoły flamandzkiej i postanowiliśmy, że do Pierwszej Komunii pójdzie ze swoją klasą. Nie do mnie należy rozprawa o religijnych aspektach tego Sakramentu. Tym, których ciekawi koloryt lokalny wspomnę jedynie, iż w warunkach flamandzkich nie zdaje się żadnego egzaminu przedkomunijnego, nie ma mowy o albach, garniturkach ani białych sukienkach, co zaś najbardziej szokujące – dzieci nie idą do spowiedzi (wystarcza spowiedź powszechna). Wszystkie te odmienności były przyczyną zażartych dyskusji w gronie zarówno rodzinnym, jak i wśród przyjaciół. Ci, którzy znają nasze komunijne dziecko, Kubusia, wiedzą jednak, że nauką nigdy stresować się nie lubił, w garniturku moglibyśmy go nie poznać, zaś jeśli chodzi o spowiedź indywidualną, to biedne dziecko zablokowałoby konfesjonał na czas dłuższy... W tym konkretnym przypadku lepiej więc było zdać się na specyfikę miejscową i tak właśnie Kuba przystąpił do Pierwszej Komunii w obrządku belgijskim w wersji flamandzkiej. Reszta obrzędów towarzyszących pozostaje w zgodzie z tradycją ogólnie europejsko-chrześcijańską: idziemy do kościoła na mszę, a potem jest przyjęcie, czyli aspekt kulinarny.

W społeczeństwie konsumpcyjnym aspekt ten odgrywa rolę nader istotną. Nawet reklamówki supermarketów odnotowują majową gorączkę i proponują nam rozmaite dobra pod hasłem „doskonałe na przyjęcia komunijne”. Jeśli chodzi o formalną stronę przyjęcia, to zazwyczaj jest to albo obiad zasiadany, albo przyjęcie typu bufet. My, jak większość ekspatów, nawet przy takiej okazji nie mogliśmy zgromadzić całej rodziny i wszystkich przyjaciół (wyrodni rodzice chrzestni nie dojechali), goście zmieścili się więc bez kłopotów przy naszym zwykłym stole. Oznaczało to siadany obiad, na który podałam zupę szczawiową (doprawioną notabene cytryną, gdyż belgijski szczaw w ogóle nie jest kwaśny!) i jajka faszerowane w skorupkach, potem kurczęta pieczone z nadzionkiem maison, młode kartofelki (Jersey Royals, najlepsze o tej porze roku), sałatę i mizerię, borówki, a na deser lody waniliowe i truskawkowe ze świeżymi truskawkami oraz bezy. Menu iście polskie, każdy rozgarnięty narodowiec by mnie pochwalił, ale w końcu nie zamierzamy wynarodowić naszych dzieci, nawet jeśli „Ojcze nasz” odmawiają po niderlandzku (Onze Vader).
U tych, którzy posyłają swe dzieci do Pierwszej Komunii na ziemi ojczystej, następuje przeważnie tak zwany spęd rodzinny (czytaj: masa ludzi w różnym wieku i rozmaitym stopniu pokrewieństwa). W takiej sytuacji większe pole manewru daje system bufetowy:

- można podać same zakąski zimne i ciepłe w dużym wyborze, w pogardzie mając zupy i główne dania (z deserów raczej nikt nie zrezygnuje);
- można normalne dania obiadowe stawiać na kredensie w powszechnie przyjętej kolejności (przystawki, zupy, dania główne z dodatkami, wreszcie desery) – każdy nakłada sobie na talerz to, co chce i tyle, ile chce, a potem siada w gronie rodzinnym gdzie bądź i następuje konsumpcja. W ten sposób unikamy zamętu stołowego savoir-vivre’u;
- jeśli jednak nie mamy gdzie gości usadzić, organizujemy przyjęcie stojące. Musimy wówczas pamiętać o koronnej zasadzie, by wszystkie potrawy dało się zjeść bez użycia noża (nawet jeśli zrezygnowaliśmy z popijania, to w jednej ręce trzymamy talerz, w drugiej widelec, a nóż gdzie?).
Każdy ma swoje ulubione (lub rodzinnie tradycyjne) potrawy bufetowe: a to pasztet (Mój najlepszy domowy pasztet), a to sałatkę jarzynową, rybę w galarecie, jajka na twardo z majonezem (Jajka z tuńczykiem) etc. Przy dużej ilości dań łatwo jednak wprowadzić na stół chaos – lepiej więc ustalić sobie z góry jakieś ograniczenia, żeby nie okazało się nagle, że zamiast stołu mamy sklep gieesu okresu prosperity gierkowskiej (czyli mydło i powidło):
- można oczywiście skomponować bufet z potraw którejś kuchni narodowej;
- można uczynić takie założenie, że wszystkie potrawy da się zjeść z ręki, co wprawdzie jest praktyczne, ale nadaje się raczej na mniej uroczyste okazje;
- można przygotować wyłącznie ulubione potrawy rodzinne, co ma tę zaletę, że przyjęcie przebiegnie w niezwykle przyjaznej atmosferze;
- można też całe bufetowe menu ułożyć kolorystycznie - i to właśnie moim zdaniem doskonale nadaje się na przyjęcie komunijne. Na przykład kolory różowy, biały i zielony, może z małą domieszką żółci... Wszystkie radosne, świeże, wiosenne, apetyczne, dają możliwość wykorzystania produktów sezonowych. Na soczyste, pomidorowo-bakłażanowe barwy lata jest jeszcze trochę za wcześnie, a nasycone brązy bigosów i zrazów nazbyt są już zimowe i jakoś do radosnego majowego święta nie pasują.

Nie chodzi mi o to, by maniacko wyszukiwać potrawy idealnie zgodne z założoną paletą. Myślę tylko, że można zrezygnować z pomidorów i papryk (smacznych wszak dopiero w lecie) na rzecz rzodkiewek i młodych buraczków. Zapomnieć o rostbefie na zimno i zająć się subtelnie różowym łososiem i takąż szyneczką. A reszta? Pomyślmy choćby o różnych odcieniach zieleni: sałaty wszelkich odmian, młode zioła, groszek, cukinia, zielone szparagi, szpinak, bób obrany ze skórki, ogórek, awokado, melon o zielonym miąższu. Kolor różowy: wspomniana już szynka, polędwica sopocka, łosoś świeży, łosoś wędzony, gravadlax, czerwona cebula, buraczki (wymieszane choćby z jogurtem), krewetki, arbuz, różowe grejpfruty. I rozmaite odcienie bieli: wszystkie przetwory mleczne (jogurt, twarożek, śmietana, także kozie serki, mozarella i feta), ziemniaczki, biała rzodkiew, białe szparagi, oczywiście jajka zwykłe i przepiórcze, surowy kalafior, białe mięso z indyka i kury...

Ciąg dalszy nastąpi (za tydzień zakąski, zupy i sałatki), a tymczasem jeszcze przepisik na doskonałą, odpowiednio zieloną i właściwą do okazji „limoniadę”: zagotowujemy szklankę wody z dodatkiem 130 g cukru i skórki cienko ściętej z wyszorowanej w gorącej wodzie limetki. Zdejmujemy z ognia, dodajemy pół pęczka świeżej melisy i pół pęczka świeżej mięty. Odstawiamy, aż syrop wystygnie. Przelewamy przez sitko, odciskając listki, po czym wlewamy sok z 3 limetek i 3 szklanki wody mineralnej – zwykłej lub gazowanej. Do szklanek wrzucamy kostki lodu i pozostałe listki melisy i mięty. Nalewamy limoniadę i podajemy komunijnym gościom.
Pozdrawiam, pa
Natalka




Podziel się linkiem: