Ta ram tam tam, ta ram tam tam – oto mamy Wieczorną Gazetkę Kuchenną Numer 100!!! Aż wierzyć się nie chce, że jest ich aż tyle, i że tak szybko do tego jubileuszowego numeru dotarliśmy – a prywatnie zupełnie dodam, że szczególnie wierzyć mi się nie chce, że to ja sama już tyle napisałam!
A – tu posunę się dalej w wyznaniach – nie zawsze jest to łatwe. Zauważyłam ciekawą rzecz – otóż od piątku do wtorku pomysły na nową Gazetkę tłoczą się niczym rodzynki w angielskim cieście świątecznym, skrzą się podobne kryształkom cukru na kruchych ciasteczkach, rosną, jak pyzy na parze i buchają ogniem niczym flambirowane crêpes Suzette… Porównania, bonmoty, przykłady, analiza, teza, antyteza i synteza oraz inne takie przychodzą bez trudu do głowy, słowa same sczepiają się w zdania, dowcipne i błyskotliwe, a jakże! Tylko siąść i pisać. Zazwyczaj jednak najtrafniejsze fragmenty pojawiają się wtedy, kiedy coś gotuję (sprzężenie skojarzeń zapewne) i absolutnie nie mogę tego zajęcia znienacka porzucić, by pobiec do komputera w celu natychmiastowego zanotowania celnej myśli… I tak mija weekend (może bym tak napisała o świetnej pizzerii, jaką otwarto w sąsiednim miasteczku – pizza bianca z surowym żółtkiem naprawdę była wybitna, a z kelnerami można się było porozumieć albo po włosku albo mową ciała wyłącznie), mija sobie poniedziałek (nie pisałam jeszcze o pieczeniu chleba, trzeba by wreszcie ugryźć ten problem, bo znalazłam nareszcie ostateczny przepis na ciabattę), szybciutko upływa wtorek (zauważyliście, że druga wizyta w świetnie zapowiadającej się restauracji zazwyczaj jest rozczarowująca? że opakowanie z czymś jadalnym zawsze przedziera się na instrukcji użycia? że w telewizji kucharzom tłuszcz nie pryska i nie bździ wszystkiego dokoła, a w domu się tak nie udaje? że nawet jeśli macie na sobie fartuch kuchenny, to sos pomidorowy i tak skapnie na ten kawałek nim nieosłonięty? wszystkie takie kuchenne dziwolągi wymagałyby wszak osobnej Gazetki). No a potem nadciąga środa i obiecujący strumień pomysłów zaczyna wysychać, niczym piętka drożdżowego ciasta, a w czwartek, czyli Dzień Pisania Gazetki, mój umysł staje się gąbczasty jak… jak… stara pieczarka! i bezpłodny jak… jak… no właśnie, już nawet nie wiem, co! Siadam więc nerwowo przy komputerze, wpisuję kilka przepisów tak dla rozgrzewki (czwartek bardzo się przyczynia do rozwoju bazy PieceOfCake!), robię sobie kawę, stawiam wirtualnego pasjansa (dla zebrania myśli), z ociąganiem otwieram Worda, siedzę chwilę wpatrując się w czystą i nieskalaną stronę, idę zrobić drugą kawę… Gazetka o pizzerii? A kogo to obchodzi? Kolejna lokalna włoska knajpka, w dodatku w mało atrakcyjnym miasteczku gdzieś tam w Belgii, komu to potrzebne, a poza tym ile można napisać o pizzy, nawet całkiem niezłej? I czym resztę Gazetki wypełnić? Że kawa niezła, że wino włoskie (a jakie ma być), że kelner przystojny? Nie, to się kompletnie nie nadaje… Do Gazetki o pieczeniu chleba muszę się specjalnie przygotować, porobić zdjęcia, wypróbować kolejne przepisy – na to już nie mam czasu, trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. No to może o tych kuchennych dziwolągach… Ale o czym konkretnie, nie wiem, nie wiem – a czas niepokojąco przyspiesza, za nic mając sobie koncepcję Newtona. Wychodzę z psem na spacer - może przewietrzenie mózgu pomoże. Zabraniam Mężowi przychodzić na obiad – nie będę się przecież rozpraszać. Wpisuję jakikolwiek przepis, może wokół niego da się coś zbudować. Jakiś cytacik. Szukam ładnego zdjęcia. I powolutku, powolutku łapię znowu wiatr w żagle. Gazetka zaczyna nabierać kształtu, rozpędza się nawet, słowa wskakują na właściwe miejsca, nowy temat pączkuje z poprzedniego, przypominają mi się utracone bonmoty, wracają celne porównania i przenośnie, budzi się uśpione dotąd poczucie humoru, „i gna coraz prędzej” i „śpieszy się, śpieszy, by zdążyć na czas” i nagle jest już połowa trzeciej strony w Wordzie, czyli za dużo się rozgadałam, a tu jeszcze daleko do końca konceptu! Hamowanie. Skracanie. Wyrzucanie przymiotników. Przepis leci do kosza, bo okazuje się, że nie ma nic wspólnego z resztą tekstu. Uff. Jest Gazetka!
Gazetka Jubileuszowa nie powinna jednak być jedynie o mękach twórczych autorki. Nie. Powinna być o jedzeniu uroczystym, od wielkiego dzwonu, luksusowym, na super okazje. Jednym słowem powinna być o homarach.
Przeczytałam bowiem niedawno, że dziesięcionogi te są dla każdej gospodyni idealnym rozwiązaniem przy wydawaniu przyjęcia typu imponujące – wyglądają luksusowo i dekoracyjnie, przyrządza się je błyskawicznie, nie potrzebują kombinowania, bo najlepiej smakują, gdy podane są w najprostszy możliwy sposób… Absolutnie się z tym zgadzam. Jest tylko jeden problem – trzeba je najpierw zamordować. Pisałam o tym osobną Gazetkę (Krótka Gazetka o zabijaniu): o koncepcjach pozbawiania skorupiaków ducha w sposób jak najbardziej humanitarny, o wszystkich popełnionych błędach, o moralnych wątpliwościach, przezwyciężonych jednak chęcią spożycia tego pachnącego, słodkiego mięsa, o zagadnieniach technicznych, związanych z jednoczesnym przytrzymywaniem homara i celowaniem w niego potężnym nożem … Z wielkim wzruszeniem znalazłam zatem w książce „Julie i Julia” Julii Powell poniższy tekst:
„Przeczytałam o wszystkich metodach humanitarnej eutanazji homarów – włożenie do zamrażarki, umieszczenie w zimnej wodzie na małym ogniu – pewnie po to, żeby się nie zorientowały, iż gotują się żywcem, przecięcie nożem kręgosłupa. Według mnie wszystkie te sposoby oszczędzają cierpienia raczej gotującemu niż gotowanemu. W końcu wrzuciłam homary do wrzątku z wermutem i warzywami. A potem spanikowałam, jak diabli. Garnek był nie dość duży. Choć homary nie wrzasnęły z przerażenia, ich chwilowy bezruch tylko przedłużył dręczącą chwilę. (…) Lada chwila homary ockną się z odrętwienia, spowodowanego podduszeniem, a ja nie mogłam znaleźć tej cholernej pokrywki! To był szczyt koszmaru. (…) Ludzie twierdzą, że homary robią straszliwy hałas w garnku, usiłując – całkiem rozsądnie – wydostać się z wody. Nic nie wiem na ten temat. Przez dwadzieścia minut oglądałam golf w telewizji z dźwiękiem podkręconym, jak na koncercie Metalliki (..). Kiedy ośmieliłam się zajrzeć do kuchni, homary były bardzo czerwone i wcale nie hałasowały. Julia twierdzi, że są gotowe, kiedy można „bez trudu wyjąć czułki z oczodołów”. Dało się. Biedne zwierzaczki.”*
Wypisz, wymaluj to samo. Ja też uciekam z kuchni po wepchnięciu homarów do garnka – aczkolwiek jest to kompletnie bez sensu, gdyż wrzucam je do wody już po pozbawieniu ich żywota przy pomocy wielkiego noża. Dzięki temu nie łomoczą w pokrywkę… Najwyraźniej problem dania homarowi w łeb wspólny jest kobietom w ich latach trzydziestych, niezależnie od innych czynników.
Za to potem, kiedy uporamy się ze wszystkimi zagadnieniami natury moralno-technicznej, cała reszta jest banalnie prosta: ugotowane (dwa homary średniej wielkości gotują się około 20 minut, można też zastosować metodę „czułkową”) zwierzątka kroimy wzdłuż na pół i podajemy z miseczką topionego masła do maczania kawałków mięsa wydobywanych z pancerza ręcznie. Jeśli chcemy homara ugrillować, to po pozbawieniu go cennego życia kroimy biedaka wzdłuż na pół (nóż naprawdę musi być ciężki i bardzo ostry!), po czym kładziemy go na grillu mięsem do góry i przykrywamy pokrywą. Homar jest gotowy, kiedy mięso zbieleje, a to, co było zielone (tzw. koral), zrobi się czerwone. O tak:
Jest to danie naprawdę wspaniałe – jedyne konieczne dodatki to masło, cytryna, pieprz, bagietka i dobre białe wino, a goście i tak patrzeć będą na nas z nabożnym szacunkiem! Posiłek z homara ma jeszcze jedną zaletę - ze skorup i resztek robimy nazajutrz najlepszą zupę świata, czyli bisque z homara. I tak świętowanie (czegokolwiek) przeciąga się nam o kolejny dzień.
No tak, miało być jeszcze imieninowo o moich ulubionych daniach, o najlepszych posiłkach w moim życiu (a doliczyłam się trzech), o przegrzebkach i dziczyźnie! Ale dojechałam już do tej magicznej połowy trzeciej strony w Wordzie, czas więc kończyć. Tradycyjnie zatem przełożymy to na jakiś następny raz. Co się odwlecze, to nie uciecze, jak mówi starożytne przysłowie pszczół.
A zatem, Drodzy i Wierni Czytelnicy, życzmy sobie kolejnych stu Gazetek (a potem jeszcze stu i stu i dopóki się nam nie znudzi), jak najciekawszych przepisów, homarów nie walczących z pokrywką oraz (jak ostatnio życzyła mi Przyjaciółka) oby nam nigdy w domach wina nie zabrakło! Miłej lektury!
A teraz idę na przyjęcie – wprawdzie kompletnie nie związane z naszym Jubileuszem, ale zawsze przyjęcie.Może dadzą homara?
Pozdrawiam serdecznie,
dumna, choć gadatliwa Natalka
* Julie Powell "Julie i Julia, Świat Książki 2009
** Pierwsze zdjęcie z Fotolii, dwa następne moje.
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |