W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X
Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Wegańska kolacja, czyli jak najeść się do wypęku bez naruszania światowych zasobów fauny

Wieczorna gazetka kuchenna


Wegańska kolacja, czyli jak najeść się do wypęku bez naruszania światowych zasobów fauny

Tydzień temu było o moich ulubionych żoliborskich knajpach, które w dużym stopniu przyczyniły się do porzucenia przez mnie myśli o czasowym weganizmie. Dzisiaj chciałam jeszcze raz pociągnąć ten temat, by go już skończyć i nie musieć się co chwila spowiadać publicznie z własnych słabości charakterologicznych, bo ileż można się samobiczować i to w dodatku tuż przed wakacjami…

Chciałam więc już tylko dopowiedzieć, że na takim warszawskim Żoliborzu to człowiek kuszony jest nie tylko przez restauracje, kawiarnie, knajpki, bary i winiarnie. W czasie mojej nieobecności, w rodzinnej dzielnicy pojawiło się całkiem sporo niedużych a przytulnie urządzonych sklepików, w których można zaopatrzyć się w najrozmaitsze dobra natury głównie odzwierzęcej – kiełbaski, kabanoski, szynki i inne wędliny rodzime oraz pochodzenia zagranicznego; sery miękkie i twarde, kozie, owcze i krowie, polskie i obce; jajka prosto od szczęśliwej kury, ryby wędzone przybyłe wprost znad mazurskich wód, przetwory rybne i mięsne w słoiczkach (a do tych mam nieuleczalną słabość)… Omijałam te sklepy szerokim łukiem, by nie dać się skusić – tym razem jednak nie z wegańskich pobudek, a ze zwykłego rozsądku: jako osoba czasowo samotna nie miałam wszak potrzeby nabywania produktów żywnościowych do celów konsumpcji własnej. Dopiero tuż przed powrotem do Belgii poszłam, jak to mówią, w długą: całe pęto fenomenalnej paprykowej suchej kiełbasy o nazwie „tot”, kawał wędzonego, pachnącego najprawdziwszym ogniskiem boczku, dorodny kawałek kaszanki oraz (nie mogłam sobie odmówić, choć znam wszystkie argumenty przeciw) kawalątek słoniny obtaczanej w papryce… A wszystko to ze sklepu ze specjałami węgierskimi na ulicy generała Zajączka. Od jednego bratanka do drugiego – mocno uwędzona szyneczka, kruchutkie kabanosy, jeszcze trochę kaszanki oraz kilogram kiełbasy prawdziwie polskiej na równie polski grill stało się moim łupem w sklepiku Specjał Wiejski na ulicy Felińskiego. A wszystko to z czystym sumieniem, bo przecież dla stęsknionej Rodziny… Do cudownego sklepu włoskiego (zaraz obok, na Placu Wilsona) już nie było sensu iść, bo i tak wiedziałam, że na walizce będę musiała usiąść, żeby udało się ją zamknąć. I miałam rację. Miałam ją do tego stopnia, że jedna porcja kaszanki została zdeponowana „na zaś” w zaprzyjaźnionym zamrażalniku. Będzie jak znalazł w wakacje! W wakacje nie odpuszczę też tym włoskim wędlinom – sprzedają tam, wyobraźcie sobie, nawet kalabryjską specjalność, czyli przepyszną, miękką, mocno paprykową, pikantną i tłustą kiełbasę o przedziwnej nazwie ‘nduja!

(ecce resztki zapasów...)

Podsumowując zatem klęskę: dłuższy weganizm w moim wykonaniu zapewne jest możliwy, ale jedynie na bezludnej wyspie pozbawionej infrastruktury gastronomicznej. Póki jednak mam Rodzinę oraz Przyjaciół, póki świat, w którym przebywam, pełen jest najrozmaitszych przybytków ślących na prawo i lewo pokusy, którym nie umiem się oprzeć, póty tylko niezłomna praca nad własnym charakterem może spowodować u mnie trwałe porzucenie produktów odzwierzęcych. Ale jeśli zajmę się kształtowaniem własnej osobowości, kto będzie pisał Wieczorną Gazetkę Kuchenną?! (Pytanie było retoryczne i proszę na nie nie odpowiadać).

Odniosłam jednak na niwie weganizmu pewien sukces – albowiem nie po to tyle się nazastanawiałam i nadeliberowałam na ten temat, żeby nie wykorzystać tych przemyśleń w jakiś przyjemny sposób. Pomyślałam zatem raz jeszcze i zaprosiłam trzy liberalne kulinarnie Przyjaciółki na stricte wegańską kolację.

Postanowiłam utrzymać całe menu w kręgu szeroko pojętej kultury azjatyckiej, czyli wokół miski z ryżem basmati. Kraj Środka reprezentowany był przez bakłażany po syczuańsku, według często wykorzystywanego przez mnie przepisu – ot, po prostu smażymy bakłażan w paskach, czosnek, cebulkę i czerwoną papryczkę chilli (tym razem dodałam dla koloru także słodką czerwoną i żółtą paprykę) na oleju, po czym doprawiamy sosem sojowym, pieprzem syczuańskim i innymi takimi chińskimi przyprawami. Dusimy do miękkości i już.

Indie dołożyły do naszej kolacji moją ulubioną fasolkę urad - Fasola mungo (urad) z jogurtem - choć ze względów wegańskich pominęłam, rzecz jasna, jogurt, dodając zamiast niego kilka łyżek gęstego mleka kokosowego i nieco więcej cytryny. Pyszne, przysięgam, gdyby nie te wszystkie żoliborskie pokusy, to mogłabym na takiej fasolce przeżyć ładnych parę dni.

Kolejną puszkę mleka kokosowego wykorzystałam do tajskiego zielonego curry warzywnego – dziecinnie proste danie, z wykorzystaniem gotowej pasty curry, którą jednak sprawdziłam skrupulatnie pod kątem składników; gdyby bowiem zawierała ulubiony w Tajlandii sos rybny, byłaby w tym kontekście bezużyteczna… Nie zawierała jednak, dzięki czemu mogłam ją podprażyć na oleju, zalać mlekiem kokosowym, a na koniec podgotować w tym sosie cukinię, zielone szparagi oraz niezbyt dojrzałe mango. Curry było ostre, nie przeczę, ale to mango…. Jakie ono było dobre!

Ostatnie danie było z Indonezji – marynowany i smażony tempeh, to wcielenie soi, do którego podchodzę z autentycznym entuzjazmem (Tempeh Goreng) Wprawdzie poczęstowany później tym przysmakiem Znajomy najpierw spytał, czy to jedzenie dla kotów, a potem, czy jest jednak coś innego do jedzenia (było), ale otwarte na egzotyczne wegańskie propozycje Przyjaciółki jadły chętnie. A ja szczególnie.

Do dań głównych dałam też domowy chutney brzoskwiniowy (wydaje mi się wręcz nieprawdopodobne, że nie ma nań przepisu na PieceOfCake, ale szukam i szukam i nie mogę znaleźć, więc zapewne niedługo go tam wpiszę), cudowny achar z dyni (jak go zrobić, pisałam w Gazetce Fortuna dynią się toczy… czyli Gazetka z konieczności dyniowata) oraz raitę z ogórkiem, do której to raity musiałam użyć jogurtu sojowego – cudu nie było, ale jako element chłodzący ostrość curry i bakłażanów, wyszedł jogurt sojowy z tej próby z podniesionym wegańskim czołem.

Dania główne, jak widać, były proste, robione przeze mnie już wiele razy i w pewien sposób oswojone, bo domowe w charakterze. Chciałam jednak błysnąć inwencją i zrealizować swoje marzenie o czymś jednocześnie wegańskim i eleganckim, bo w tym właśnie upatruję największą słabość dań wegańskich – że trudno spełnić oba te warunki naraz… Zrobiłam zatem na przystawkę zimną zupę z dyni z imbirem i czosnkiem, przetartą przez sitko, zaprawioną śmietanką orkiszową (są i takie, w specjalistycznych sklepach ze zdrową żywnością, i choć w smaku nie powalają, a już na pewno nie przypominają śmietanki odzwierzęcej, to do zabielania od biedy można je użyć) i mocno schłodzoną. Podałam ją w małych filiżankach, a do tego usmażyłam nieduże placuszki z dyni startej na grubej tarce i wymieszanej z mąką z cieciorki oraz z mlekiem sojowym. Brakowało w cieście jajka, musiałam zatem smażyć te placki ostrożnie, żeby się nie porozwalały, co nie do końca mi się udało, ale w smaku były naprawdę udane! A ta zimna zupka – będę ją robić i w okresach pozawegańskich.

Z deserem poszło najłatwiej – zrobiłam tapiokę na mleku kokosowym (Kokosowa tapioka z malinami, tylko oczywiście dałam samo mleko kokosowe, pominęłam też maliny), mocno zimną, z dodatkiem sałatki z truskawek i borówek amerykańskich oraz syropu z limetek z limetkową skórką. Ponieważ wieczór był niezwykle ciepły (zimny maj rozpoczął się dopiero po moim wyjeździe), taki deser okazał się najwłaściwszy – lekki, zimny, kremowo-owocowy, oryginalny i egzotyczny. W dodatku niezwykle łatwy do podjadania – tu truskaweczka, tam odrobina syropu, jeszcze jedna malutka łyżeczka tapioki, może jeszcze parę borówek, bo zdrowe…

Jedna z Przyjaciółek następnego dnia wyznała mi, że najadła się tak, że ledwo dowlokła się do łóżka. A zatem można. Można żyć bez mięsa, ryb i nabiału i nadal być najedzonym. Można. Może jeszcze kiedyś spróbuję.

Pozdrawiam wszystkich, a szczególnie tych, którzy podobnie jak ja, niecierpliwie wyglądają upalnego lata,

Natalka




Podziel się linkiem: