W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Trzy sprawy – od Sasa do lasa (a do lasa to już blisko, bo idą wakacje)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Trzy sprawy – od Sasa do lasa (a do lasa to już blisko, bo idą wakacje)

Idą, idą, a dojść nie mogą. Dla ponaglenia zatem trzy krótkie letnie opowiastki - intelektualna, kulinarna i literacka.

1. Koniec roku szkolnego tuż.

Pierwsza sprawa ma charakter stricte intelektualny, dotyczy bowiem odchodzącego już w niepamięć wykształcenia klasycznego, a konkretnie wspomnianych w zeszłotygodniowej Gazetce dwu wersji koniugacji łacińskiej pierwszej. Napisałam bowiem, iż piosenka Jacquesa Brela „Rosa” jest swobodną interpretacją tejże koniugacji (w końcu poecie dużo wolno, nazywa się to licentia poetica, czyż nie?) – tymczasem w obronie akuratności naukowej Brela odezwał się uważny Czytelnik (a zarazem i Przyjaciel). Zeznał on mianowicie, iż jako pobierający swego czasu lekcje łaciny w Wielkiej Brytanii, zna właśnie odmianę rzeczownika rosa w kolejności śpiewanej przez Brela (N V Acc G D Abl), a nie podanej przeze mnie jako właściwa (N G D Acc Abl V). W związku z tym bard zapewne nie tyle oddał się poetyckiej swobodzie, co przywołał swe ciężkie przeżycia z czasów pobierania łaciny w Królestwie Belgii, gdzie nauczanie tego języka odbywać się mogło wszak w sposób podobny. Fakt, mogłam właściwie zapytać Starsze Dziecko, uczące się już dwa lata w klasie o profilu klasycznym w belgijskim gimnazjum. Bałam się jednak usłyszeć, że koniugacja pierwsza była tak dawno, że już jej nie pamięta i że nie musi tego umieć do egzaminów (odpowiedź na każde pytanie z dziedziny wiedzy ogólnej). Żeby jednak było zabawniej, później odezwała się jeszcze Czytelniczka, notabene Żona Czytelnika-Przyjaciela, zeznając, że ona w Polsce też miała Vocativus na końcu i że ktoś tu kręci. Tak więc każdemu według miejsca nauczania… A na osłodę jeszcze wspomnę, że piłam onegdaj bardzo smaczną różaną lemoniadę, produkcji właśnie brytyjskiej. Troszkę może za słodka, ale ogólnie bardzo dobra bezalkoholowa alternatywa dla aperitifu w gorący letni wieczór (jako gazetkowa pogodynka spieszę donieść, iż w okolicach Brukseli po wczorajszej burzy z gradobiciem temperatura wynosi obecnie 16 stopni, zaś jutro, czyli na weekend, ma spaść do 15… lato, lato, gdzie jesteś?!).

2. Gorący lipiec tuż tuż.

Teraz sprawa druga, czyli kolejny etap zmagań z maszyną do lodów. Otóż kilka Gazetek temu podawałam Drogim Czytelnikom ostateczny, najlepszy, ultymatywny, nie-do-pobicia przepis na truskawkowe lody i rzuciłam wyzwanie wszystkim tym, którzy chcieliby stanąć w szranki turnieju lodowo-truskawkowego. Jakoś nikt się nie zgłosił, nad czym boleję, bo najlepsze przepisy wykuwają się w tyglu współzawodnictwa (chyba nie można wykuwać się w tyglu, ale co tam). Pocieszam się myślą, że po prostu maszyny do robienia lodów nie są jeszcze standardowym wyposażeniem naszych kuchni, ja sama musiałam na swoją czekać ponad dwadzieścia lat (od momentu, kiedy zobaczyłam w jakimś tzw. zachodnim piśmie, że takie urządzenia w ogóle istnieją). Problem leży w ich cenie, ponad trzysta euro za maszynę, którą w końcu wykorzysta się zaledwie kilka razy w roku, to nie w kij dmuchał. Moja nie była aż tak droga – gdybym cudownym zrządzeniem losu miała taką sumę na zbyciu, to kupiłabym sobie raczej malakser Magimixa – a zdobycie jej zawdzięczam Starszemu Dziecku, które wypatrzyło w jakimś niemieckim sklepie maszynę z wbudowanym procesorem, za jedną trzecią zwyczajowej sumy! Jakiejś nieznanej firmy, prawda, ale działa, jakby poszły na nią te trzy stówy. Miodzio.

No i mam właśnie w planach letnią produkcję rozmaitych lodów, sorbetów, granit i innych mrożonych różności. Nawet przepisów specjalnie nie trzeba, bo w trakcie dokształcania się w dziedzinie lodziarstwa zauważyłam, że pewne zasadnicze elementy się powtarzają – i tak w przypadku lodów śmietankowych proporcja jest prosta: cztery żółtka ukręcamy na kogel-mogel z 1/3 szklanki cukru; dwie szklanki śmietanki zagrzewamy niemal do wrzenia, mieszamy z koglem-moglem, przelewamy z powrotem do rondla i podgrzewamy, mieszając, aż sos nieco zgęstnieje. Studzimy, oziębiamy w lodówce (ładnych kilka godzin) i baza lodów gotowa! Dodajemy to, co nam w duszy gra – kawę, ciemną czekoladę, karmel, kakao, piure owocowe jakieś, wanilię, cynamon i tak dalej. Baza zawsze pozostaje taka sama, choć przy dodawaniu czekolady można pomyśleć o zmniejszeniu cukru do dwóch-trzech łyżek.

W przypadku sorbetów też daje się zastosować standaryzacja - ¾ szklanki cukru gotujemy na syrop z taką samą ilością wody, studzimy. Mieszamy z pół kilo zmiksowanych dowolnych owoców (maliny, jeżyny, porzeczki, agrest dobrze byłoby przetrzeć przez sitko, żeby nam pesteczki w zębach nie chrzęściły – komu jednak prawidłowa perystaltyka jelit miła, niech pesteczki zostawi, bo nic tak nie przeczyszcza organizmu, jak właśnie one), oziębiamy i zamrażamy w maszynie. Działa.

A najlepsze lody owocowe robimy tak samo, jak w przepisie na ostateczne, ultymatywne, nie-do-pobicia lody truskawkowe, zmieniając jedynie rodzaj owoców…

3. Lato tuż tuż tuż,

więc jeszcze mały felietonik Nigela Slatera o letnim jedzeniu w Wielkiej Brytanii (letnim w sensie pory roku, nie ciepłoty dania), z tej samej książki, co zwykle, czyli ze zbioru felietonów kulinarnych „Eating for England”, Fourth Estate 2007. Bardzo piękny i subtelny obraz pięknej subtelności.

Gotowanie w lecie

Podczas gdy reszta Europy zachłystuje się gorącymi letnimi kolorami dojrzałej czerwonej papryki, czosnku i tymianku, ciemnofioletowych bakłażanów i pieczonej na ruszcie jagnięciny, my (czytaj: Brytyjczycy) malujemy letni obraz w znacznie delikatniejszych barwach. Łagodny smak i subtelny odcień gotowanego łososia z rukwią, ogórków z miętą, truskawek i czereśni, agrestu i młodego bobu. Nasze letnie gotowanie nie ma w sobie nic z barbarzyństwa reszty Europy i Australii, gdzie smaki są hałaśliwe i dumne, i gdzie przyprawia się wszystko z takim rozmachem, że aż piecze w ustach. Nasze jedzenie pochodzi jakby z filmów kostiumowych, ma miękką, delikatną konsystencję i pasujący do niej smak. Dystyngowane, łagodne, grzeczne i spokojne. Jedzenie, które towarzyszy angielskiemu latu, nie jest poruszające czy ekscytujące, nie jest porywające ani pełne wigoru. Jest nieśmiałe i spokojne, jak lipcowy staw przy jeszcze nieczynnym młynie. Akwarela w porównaniu z gorącymi, namiętnymi pociągnięciami pędzla na gwaszu letniej Europy.

(tłumaczenie moje)

A zatem, Drodzy Czytelnicy, aby do lata! Następna Wieczorna Gazetka Kuchenna już po przesileniu letnim, a tymczasem

serdecznie wszystkich pozdrawiam

stęskniona końca roku szkolnego, gorącego lipca, po prostu lata (jednym słowem: kanikuły)

Natalka




Podziel się linkiem: