W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Rozmyślania nad kubkiem z imbirową herbatką

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Rozmyślania nad kubkiem z imbirową herbatką

Dawno nie było, prawda? Nie było wycierania nosa, z którego nic nie chce się wydmuchać, bo wszystko zalega w otchłani zatok; kasłania z samego dna płuc; podwyższonej temperatury, która niby nie jest sama w sobie czymś szczególnym, ale która odbiera człowiekowi (czyli mnie) całkowicie chęć do jakiejkolwiek działalności.

Przyczyn kolejnego przeziębienia upatruję przede wszystkim w radykalnym spadku temperatury w kraju całkowicie do tego nie przystosowanym. Od tygodnia jesteśmy już w Belgii na celsjuszowym minusie, zarówno w dzień, jak i w nocy (ścięło mrozem dopiero co rozkwitłe przebiśniegi i żonkile, ach biedne) – nawet gdybym nie miała termometru ani prognozy pogody w Google’u, nasz piec domowy wyraźnie dałby mi to do zrozumienia. Otóż urządzenie to pochodzi z czasów, kiedy śnieg i mróz był w Płaskim Kraju takim ewenementem, że całe rodziny wylegały raz na parę lat na zaśnieżone podjazdy, by pstryknąć sobie pamiątkowe zdjęcie, zaś opony zimowe można było obejrzeć jedynie na reklamówkach biur podróży, zachwalających uroki włoskich Dolomitów. Co gorsza, nie tylko piec pamięta lepsze czasy, dom też – w latach, gdy go budowano, nikt nie myślał, by dać mu jakiekolwiek ocieplenie… No i rezultat jest taki, że od tygodnia temperatura wewnątrz stale spada – na razie doszliśmy do stopni osiemnastu i aż się boję, co dalej będzie – podobno przy stopniach czternastu pracownik ma prawo odmówić wykonywania pracy, w trosce o swoje zdrowie. Pytanie tylko, jak to przeprowadzić na gruncie rodzinnym…

Winnym mojego smarkania może też być moje własne dobre serce – otóż widząc nareszcie słoneczko na niebie, postanowiłam zabrać setera naszego na dłuższą przechadzkę. Dwie godzinki błąkania się po zamarzniętych polach były wprawdzie niezwykle korzystne dla tak zwanej kultury fizycznej oraz dostarczyły niezwykłych przeżyć estetycznych – ach, te bruzdy zaorane, pokryte białym nalotem skromnego śniegu, no Chełmoński po prostu… - najwyraźniej jednak moje zatoki nie były przygotowane na porywisty wiatr z kierunków wschodnich i powróciły do domu w stanie kompletnego zamarznięcia. Odczuwam to jako niesprawiedliwość tym większą, że wbrew swoim utartym zwyczajom założyłam przecież czapkę!

Mąż natomiast uparcie twierdzi, że wszystkiemu winien jest w pierwszym rzędzie mój wrodzony brak rozsądku (podstawowe w jego ustach wyjaśnienie wszelkich moich klęsk, bez szczegółowego precyzowania, gdzież też mianowicie wykazałam brak owegoż), w drugim zaś – absurdalna, jak się był łaskaw wyrazić, w tych warunkach atmosferycznych, dieta wegańska, której postanowiłam na jakiś czas poddać własny osobisty organizm. Nie, nie, nie zamierzam na razie zmieniać portalu PieceOfCake w oręż walki z każdą postacią białka pochodzenia odzwierzęcego – moje skromne próby stosowania diety wegańskiej wynikają z chęci poznawczych, z ciekawości (która wszak nie tylko jest pierwszym stopniem do piekła, ale i motorem postępu), z potrzeby rozszerzania własnych kulinarnych horyzontów… Podobno tylko żyjąc zgodnie z doktryną wegańską możemy ocalić ekologicznie naszą ukochaną planetkę, trzeba więc przynajmniej co jakiś czas spróbować, prawda? By, kiedy już nie będzie innego wyjścia, móc zabłysnąć czymś bardziej wyrafinowanym, niż tofu na trzy sposoby z patelni…

O weganizmie pozwolę sobie jednak napisać szerzej i w innym terminie, fascynuje mnie bowiem nie tylko on sam jako taki, ale również fakt, że nie jestem w stanie w nim wytrwać dłużej, niż dwa pełne dni. Tym razem jednak, pocieszam się, to nie słabość charakteru, nie łakomstwo, nie wieloletnie nawyki wszystkożerczyni legły u podstaw chwilowego zawieszenia tego eksperymentu. „To nie jest upadek i rezygnacja, lecz ratowanie życia”, jak była uprzejma wyrazić się pewna moja Przyjaciółka. I tego się trzymam.

Cokolwiek przyczyniło się do czasowej (miejmy nadzieję) utraty zdrowia fizycznego, faktem jest, że od dwu dni żywię się głównie herbatką imbirową z miodem - to właśnie było pierwszą przyczyną zawieszenia na kołku planów wegańskich; weganie bowiem miodu nie używają. Wprawdzie badania pokazują, że miód nieszczególnie różni się od cukru pod względem zdrowotności, jednak pewne rzeczy mamy zakodowane w umyśle na mur-beton i nic nie zmieni mojego głębokiego przekonania, że herbata z miodem pomaga wyjść z przeziębienia, podczas gdy ta z cukrem jest tylko słodka i tuczy. Herbata imbirowa zaś, zwłaszcza z dodatkiem cytryny, ma taki szczególny posmak kojarzący się z zabijaniem bakterii oraz wirusów.

Kiedy byłam mała, Mamusia moja poiła mnie zgoła innym „mordercą zarazków” – naparem z suszonych owoców czarnego bzu. Nie wiem, czy macie za sobą taką samą traumę, ale ostatnio zgadałam się z kelnerką w bawarskiej restauracji w Garmisch Partenkirchen na temat czarnego bzu (podawali tam pyszny napój z KWIATÓW czarnego bzu z wodą sodową) i miałyśmy te same straszliwe wspomnienia – obrzydliwy, śmierdzący, gryzący trudną do przełknięcia kwaśną goryczą napar, rzekome remedium na wszelkie infekcje. Chętnie znęcam się nad własnym potomstwem, ale tego doświadczenia postanowiłam im jednak oszczędzić. Muszą być przecież jakieś granice.*

Na szczęście Mamusia też odczuwała widać coś na kształt wyrzutów sumienia (choć zasadniczo nie podejrzewamy o to własnych Rodziców, prawda?), gdyż reszta jadalnych rzeczy stojących na taborecie przy moim łożu zasmarkanych boleści należała już do mych największych smakołyków: herbata (zwykła, tej z malinami też nie lubiłam, bo ogólnie nie przepadam z płynem z farfoclami w środku), miseczka z konfiturą z mirabelek (normalnie konfitury były „do czegoś”, tylko w chorobie mogłam jeść je ot tak, łyżeczką) oraz przysmak największy – obrana cytryna w plasterkach, posypana cukrem. Mmm… Teraz to już żaden tam rarytas, ale wtedy… Proste przyjemności, okupione stresem kryzysu niedoboru wszystkiego, podnosiły na duchu lepiej, niż antybiotyk.

Maria Iwaszkiewicz, często przez mnie przywoływana, pisała o chorobie tak:
„Potrawy na grypę. Aha, właśnie, są i takie. Oczywiście, każdy w tej dziedzinie ma jakąś ulubioną potrawę. Prawie tak jak przy kacu. Ale do rzeczy. Zaczęło się od tego, że dostałam grypy, a ponieważ nigdy nie choruję, więc tym razem dałam sobie, jak to się mówi, do wiwatu. Gorączka i tak dalej.
W czasie tej wielkiej niemocy myślałam… o jedzeniu. Przecież istnieją – myślałam – takie potrawy, które szczególnie chętnie zjedlibyśmy w gorączce. Mnie chodził ciągle po głowie twaróg z pokrajanymi rzodkiewkami i ze szczypiorkiem. Ale jak mi go przynieśli, to okazało się nie to, co chciałam. Sądzę, że tak jak „nazajutrz” chciałoby się zjeść potrawy kwaśne, to w grypie – słodkie a lekkie. Na przykład mus z pomarańczy i cytryny. Niech rodzina chorego stoi w ogonku po owoce. Choroba też nie jest żadną przyjemnością. (…)
Albo, jak rodzina zaprotestuje przeciw staniu w ogonku po cytryny, zażądajcie leguminy z jabłek. Jabłka, tak zwane winne, obieramy, środki wydrążamy i dusimy w rondelku w odrobinie masła i cukru. Gdy będą miękkie, nadziewamy je konfiturą (najlepiej z malin, bo to na poty). Ubijamy pianę z paru białek, układamy na półmisku jabłka, przykrywamy pianą, posypujemy cukrem i wstawiamy na pół godziny do niezbyt ciepłego pieca. Po tej potrawie stajemy na równe nogi.” (Maria Iwaszkiewicz, Gawędy o jedzeniu, Warszawa 1967)

Z kolei w jednej z ulubionych książek mojej wczesnej młodości, w „Czy można mnie pokochać?” węgierskiej autorki Judit Szabó (komuna niewiele miała jasnych stron, ale jedną z nich była niewątpliwie dostępność doskonałej młodzieżowej literatury z Węgier i Czechosłowacji), główna bohaterka, Jutka, też leży w łóżku zdjęta niemocą, acz nie w wyniku przeziębienia, lecz uszkodzenia kręgosłupa po upadku z konia. Przy jej łóżku stoi szklanka skondensowanego słodkiego mleka i talerzyk landrynek. Coś tam było jeszcze, ale niestety nie mogę sprawdzić co, gdyż książka została chyba w Warszawie… A może zawiozłam ją na wieś? Coraz częściej nie mogę sobie przypomnieć, gdzie są moje książki!
Znam ludzi, którzy ponad wszystko stawiają terapeutyczną moc krówek. Moja Przyjaciółka na ból gardła i katar stosuje koniaczek rozmieszany z miodem (no właśnie!) i pokrojoną w kawałeczki cytryną. Są i tacy, którzy nie mogą się doczekać własnej choroby, by bez wyrzutów sumienia raczyć się gorącym mlekiem z masłem i miodem (znów!). Każdemu według potrzeb.

O, zagotowała się woda. Czas na kolejną imbirową z miodem.
Temperatura w domu spadła do siedemnastu i pół.

Serdecznie pozdrawiam,
powoli zamarzająca
Natalka

PS. Przymusowe pozostawanie w domu umilam sobie produkcją marmolady z pomarańczy sewilskich – gorzkich, kwaśnych i pełnych pestek, za to niezrównanych pod względem „pomarańczowatości” i zawartości pektyn; to dzięki nim właśnie ulubiona marmolada Brytyjczyków ma apetyczną galaretowatą konsystencję. Sezon na nie trwa boleśnie krótko – dwa do trzech tygodni na przełomie stycznia i lutego – muszę więc się spieszyć. Mieszanie w garnku rozgrzewa.

*Jak powiedział Ribbentrop do Mołotowa.




Podziel się linkiem: