Pisałam tydzień temu, że wróciłam z Polski pełna rozmaitych wrażeń oraz noworocznych postanowień. Z tymi postanowieniami to jest tak, że w pierwszych dniach stycznia wyglądają świeżo, pięknie i kusząco, niczym stos dopiero co złowionych krewetek na rybnym targu w Ostendzie, w dziwny sposób tracą na uroku w połowie miesiąca, podobne raczej podeschniętej „dupce” żółtego sera, zaś na początku lutego przypominają już mocno przywiędłe jabłuszko na przednówku – rozsądek nie pozwala go wyrzucić, ale skonsumować też ciężko…
Zaraz, zaraz – miałam gdzieś tę karteczkę, na której wypisałam sobie wszystkie postanowienia natury kulinarnej, zaraz po Sylwestrze – o, jest!
I cóż my tu mamy:
1. Nie będę marnować chleba!
2. Będę zużywać wszystkie warzywka i owocki do końca, zanim przywiozą nową dostawę!
3. Będę uczyć Dzieci gotowania!
4. Będę zużywać zapasy! Z zamrażarki też!
5. Będę piec chleb!
6. Będę kupować na lokalnych targach!
7. Dwa razy w tygodniu będę gotować Dzieciom i Mężowi coś nowego (na przykład z takiego niezłego kulinarnego portalu PieceOfCake…), żeby przyuczyć ich do nowych smaków!
No tak. Na razie udało mi się ze dwa razy upiec chleb, głównie zresztą dlatego, że lało tak uporczywie, że aż nie chciało mi się jechać do sklepu, nie mówiąc już o realizacji punktu 6 (jak również nie uwzględnionego tutaj postanowienia o codziennym – ha ha – bieganiu). W dodatku niedokładnie przeczytałam przepis i chleba wyszły trzy duże bochenki, a jest nas zaledwie czworo, a Dzieci na śniadanie jedzą płatki… Nadmiar musiał zjeść zatem Pies (bez zachwytu), bo jednak próbuję jakoś dotrzymać przynajmniej postanowienia numer 1.
Jeśli chodzi o naukę gotowania, to nie mieliśmy jeszcze po powrocie takiego dnia, żeby Dzieci zechciały poświęcić mi wystarczająco dużo czasu i uwagi. Ani ja im, żeby być tu zupełnie szczerą.
Z zużywaniem zapasów jest – jak zwykle – ciężko, gdyż moja skłonność do zaopatrywania kuchni i spiżarni na każdą możliwą ewentualność jakoś z latami nie maleje, a nawet wręcz przeciwnie – powiadają wszak, że na starość wady ulegają zwapnieniu… Choć z drugiej strony nie zamierzam pogrążać się w poczuciu winy, zwłaszcza, że znalazłam w tym zakresie bratnią (a właściwie siostrzaną) duszę w postaci szalenie w Polsce popularnej Nigelli Lawson. Dotąd specjalnie za nią nie przepadałam (przy okazji napiszę, dlaczego), ale zostałam obdarowana na Gwiazdkę ostatnią jej książką „Kitchen. Recipes from the Heart of the Home” i z wielką satysfakcją skonstatowałam, że mam z „Domową Boginią” co najmniej dwie cechy wspólne: otóż obie nie lubimy wyrzucać jedzenia oraz mamy do pełna zapchane zamrażarki. Jak pisze Nigella, jej jest tak szczelnie upakowana, że ryzykuje rozległymi odmrożeniami ten, kto nierozważnie próbuje dotrzeć do byle paczki mrożonego groszku. Ja już nawet nie wiem, czy w ogóle mam jakiś groszek w zamrażarce, zwłaszcza, że przed wyjazdem do Polski musiałam podgotować i zamrozić rozmaite zalegające w lodówce warzywa… Poza tym sporo miejsca zajmują efekty testowania mojej cudownej maszyny do lodów – dopiero co zrobiłam sorbet malinowy na urodziny Młodszego Dziecka, a teraz zbieram się do wypróbowania lodów bananowych z przepisu samego Gordona Ramsaya, muszę jednak poczekać, aż w zamrażarce zrobi się jakaś wyrwa. Z tym zużywaniem zapasów zresztą jest tak, że kiedy uda się już coś tam wykorzystać, bo na przykład przyszli goście, to zazwyczaj zaczyna brakować też rzeczy podstawowych i nie do zastąpienia, jak masło, oliwa, sól czy jajka. Trzeba zatem jechać po zakupy, a skoro już się pojechało… Vicious circle.
Jeśli natomiast chodzi o gotowanie dwa razy w tygodniu czegoś nowego i interesującego, najlepiej z PieceOfCake, żeby można było przy okazji zrobić zdjęcie, to na razie jest klapa do kwadratu, bo Dzieci wróciły z Polski niedożarte narodowych potraw. Żądają zatem w kółko rzeczy takich, jak leniwki, ogórkowa, smażone oscypki (szczęśliwie przywiozłam zapasik – co tam ja pisałam o kompulsywnym zaopatrywaniu spiżarni?), makaron z boczkiem i twarogiem, kluski śląskie, kotlety schabowe, krupnik i tym podobne. Ostatni weekend spędziłam więc na monotonnym i mało twórczym zajęciu, jakim jest lepienie ruskich pierogów – zauważyliście, że strasznie ciężko jest zrobić dokładnie tyle ciasta, ile ma się nadzienia (lub na odwrót)? Zawsze zostaje mi albo jedno, albo drugie. Jeśli jest to nadzienie, smaruję nim znacznie mniej czasochłonne naleśniki, narażając się na nieuchronny mężowski komentarz: „Niezłe, niezłe – szkoda tylko, że to nie pierogi…” Jeśli zaś zostaje ciasto, to muszę szybciutko wymyślić jakiś inny farsz – tym razem z resztki ciasta zrobiłam pierogi na słodko z serem, tegoroczne ojczyźniane odkrycie moich wynarodowionych Dzieci. A ostanie trzy pierogowe kółka nadziałam kiszoną kapustką – to dla mnie samej, na osłodę całego przedsięwzięcia…
Jeszcze małe słówko, tak na koniec, o warzywkach i owockach. Otóż po polskich wakacjach zdecydowanie najważniejsza okazała się potrzeba dowitaminizowania organizmu. Mojego. Te wszystkie opisywane w zeszłym tygodniu kaszaneczki, kiełbaski, karkóweczki i serki góralskie z grilla były owszem, bardzo przyjemne i absolutnie odpowiednie w warunkach mroźnych i sportowych, ale na co dzień przyzwyczajona jestem do większej ilości witaminy C i moje jestestwo (cóż za piękne słowo!) zaczęło się jej gwałtownie domagać. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, iż nie jest tak, bym w Ojczyźnie pozbawiona była jakiejkolwiek zieleniny. Skądże znowu – tak, jak we Włoszech zawsze zamawiam talerz antipasti, tak w polskiej knajpie mój wybór nieodmiennie pada na zestaw surówek, naszą narodową specjalność, której nie spotkałam, jak dotąd, nigdzie indziej. W krajach tak zwanego Zachodu do ciepłych dań podaje się raczej sałatki – ot, zwyczajowy standard w postaci kilku liści zielonej sałaty lub endywii do ozdoby steku, lub też ciut tartej marchewki, plasterek ogórka i garsteczka kukurydzy okraszone kapką winegretu dla poprawienia ogólnego wrażenia – zaś u nas co kucharz, to inny zestaw: biała kapusta z marchewką, por z jabłkiem i tartym selerem, czerwona kapusta z ogórkiem kiszonym i jabłkiem, ogórki konserwowe z cebulą, kiszona kapusta z marchewką, buraczki… Wszystkie jarzyny zawsze drobno siekane, doprawione olejem lub śmietaną, pyszności. Faktem jest jednak, że na stokach królują kiszone lub konserwowe ogórki – łatwiejsze w transporcie i przechowywaniu. Tak więc po powrocie, nie czekając na pierwszą w nowym roku dostawę moich ekologicznych witamin, ruszyłam na zakupy i nabyłam pomidorki koktajlowe, rzodkiewki, sałatę, rukiew wodną, rzeżuchę, awokado, młodą cebulkę, jasnozieloną turecka paprykę, seler naciowy i tym podobne rzepki wraz z rukolą. Obieram teraz, siekam, doprawiam i zjadam w dużych ilościach. Organizm się powoli rewitaminizuje, ale ta pazerność na zieleninę spowodowała, iż w rezultacie nie udało mi się dotrzymać postanowienia numer 2… Vicious circle do sześcianu!!!
A za tydzień będzie o przezabawnej, pasjonującej, dającej do myślenia, historycznej, całkiem niegłupiej, kompetentnej, zadziwiająco współczesnej, choć z drugiej strony zdecydowanie anachronicznej książce…
Pozdrawiam serdecznie,
zaczytana po uszy, nareszcie dowitaminizowana Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |