W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O strasznych tłumaczach i gotowaniu

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O strasznych tłumaczach i gotowaniu

Zdaję sobie sprawę, iż tłumaczenie literatury to ciężki chleb; czytałam setki artykułów i wywiadów, w których autorzy przekładów gęsto tłumaczyli się z użycia takiego właśnie, a nie innego słowa w takim to, a nie innym kontekście. Rozumiem to, naprawdę. Niemniej jednak są sytuacje, w których – w razie wątpliwości – można zwyczajnie zajrzeć do słownika.

  Latem znów wybieramy się do Umbrii, pod Perugię. Ponieważ ciężko mi się już doczekać, wyjęłam zawczasu wszystkie odpowiednie przewodniki, a w tym słynną książkę Frances Mayes „Pod słońcem Toskanii” (tylko pozornie nie ma to sensu, gdyż akurat toskańska Cortona, w której mieszka autorka, jest o rzut beretem od naszej umbryjskiej Perugii i słońce jest to samo). Pani Mayes w swych – czasem aż nazbyt poetyckich – opisach Toskanii nie zaniedbuje spraw ciała uważając, iż także miejscowa kuchnia warta jest poematu (prozą). I bardzo słusznie - osobiście nie znam ludzi, którzy gardziliby kuchnią włoską, a ta toskańska w powszechnej opinii przewyższa wszystkie inne regionalne (powszechna opinia rzadko ma rację, ale to już inny temat).

Jednakże gdyby przeciętny czytelnik zechciał czerpać swą wiedzę o kuchni toskańskiej (lub jakiejkolwiek innej) z owej książki, to serdecznie odradzam – i to nie dlatego, że autorka nazbyt jest uduchowiona, aby rozsądnie i ze znajomością rzeczy rozwijać ten pasjonujący temat. Wręcz przeciwnie – opisy dań są niezwykle smakowite, a przepisy prawdziwie proste i kompetentne. Czego się więc czepiam? Otóż czepiam się TŁUMACZENIA!!! Koszmarnego, strasznego przełożenia tekstu z języka angielskiego na naszą mowę ojczystą (tzn. polską)!!! Tłumaczenie w całości jest kiepskie, ale gdy dochodzi do spraw kulinarnych, klęska jest kompletna. Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że wydawnictwo dopuściło do druku tak nieprawdopodobny gniot. Zdaję sobie sprawę, iż tłumaczenie literatury to ciężki chleb; czytałam setki artykułów i wywiadów, w których autorzy przekładów gęsto tłumaczyli się z użycia takiego właśnie, a nie innego słowa w takim to, a nie innym kontekście. Rozumiem to, naprawdę. Niemniej jednak są sytuacje, w których – w razie wątpliwości – można zwyczajnie zajrzeć do słownika. Niech przykładem służy cytat: „ W pośpiechu (...) zamrażam plastikowe tuby zup i chili” (s. 123). Hm. Długo próbowałam sobie wyobrazić pośpieszne wpychanie zupy do tubki w celu jej zamrożenia (przez lejek, czy pod ciśnieniem, ale chyba tylko zmiksowaną?), dopóki nie dotarło do mnie, że osobiście w tych okolicznościach używam plastikowych pojemników. I o to słowo właśnie chodzi, bo cóż czytamy w słowniku Webstera? „Tub - ...3. any of various small, usu. round containers: a tub of butter”. Pani tłumaczce przyszło po prostu do głowy najprostsze, choć słownikowo nieprawidłowe, rozwiązanie (kogo w końcu obchodzi, w czym autorka zamrażała te nieszczęsne zupy), a nad sensem zdania nawet nie próbowała się zastanowić. Dobrze, że nie kazała tych zup wlewać do wanny...

            Inne przykłady niechlujstwa i nadmiernej pewności siebie tłumaczki to kompletne lekceważenie zasad gramatyki angielskiej (polskiej zresztą też). Exemplum: „(...) podam caprese (pomidory, mozarella i sałatka bazyliowa)” (s. 267). Nie trzeba być geniuszem językowym, żeby zgadnąć, jak wyglądało zdanie w oryginale (tomatoes, mozarella and basil salad – gdzie salad odnosi się do wszystkich 3 składników) i wówczas przestanie nas dręczyć pytanie, jak też wygląda popularna skądinąd sałatka z Capri w wersji toskańskiej. Przedtem wydawać się mogło, że kto wie, pani Mayes znalazła może jakiś nowy, wspaniały przepis.

Reszty przykładów Wam oszczędzę – chodzi mi wszak tylko o to, że cały tekst dotyczący jedzenia i gotowania potraktowany został przez tłumaczkę z lekceważeniem. Tak jakby zupełnie nie było ważne, co autorka kupowała na targu, co gotowała w lecie, a co wyznaczało rytm zimowych posiłków. Całe piękno targów, straganów, sklepów i ogrodów niknie nagle, rozbite przez nieudolne wysiłki niekompetentnej tłumaczki.

            Gorzej jednak, kiedy także przepisy kulinarne (a są to 2 spore rozdziały) roją się od błędów i to takich, że nie da się przepisu ani zrozumieć, ani – co gorsza – zrealizować. Moim ulubionym bykiem jest przeliczenie temperatury piekarnika. Otóż Amerykanie mają męczący zwyczaj podawania tejże w skali Fahrenheita. Europejczycy zaś – w tym i my – przyzwyczajeni są do skali Celsjusza. Trzeba to sobie zawsze przeliczyć, co – dla potrzeb kuchennych – nie jest zbyt skomplikowane – ot, wystarczy Fahrenheita podzielić przez 2, aby uzyskać mniej więcej właściwą temperaturę w skali Celsjusza (posiadacze niezwykle czułych piekarników powinni zaopatrzyć się w specjalną tabelę). Tymczasem konia z rzędem temu, kto mi powie, z jakiej skali przeliczała tłumaczka, skoro wszystko należy piec w temperaturze od 90°C do 130°C?! Moja łatwowierna Mamusia dała się na to nabrać i bez zastanowienia wstawiła, znakomity skądinąd, gruszkowy deser do piekarnika rozgrzanego – według wskazówek – do 100°C na 20 minut. No i jakoś nie chciał zastygnąć, choć w tekście zapewniali, że tak się stanie, więc sama z siebie naprawiła błąd tłumaczki. Ale czy wszyscy będą mieli tyle odwagi, by zbuntować się przeciw słowu pisanemu? Niektóre teksty śmieszą mnie do łez: w przepisie na pieczone kury napisane jest, cytuję: „mają się upiec w temperaturze 100° C, licząc z grubsza 25 minut na pół kilo wagi, aby upiekły się należycie” (s. 237). Może i mają się upiec w takich warunkach, ale chyba trudno je będzie do tego namówić...

            Chaos leksykalny (produkty o nazwach włoskich raz są dobrze przekładane na polski, raz zupełnie bezsensownie, a czasem w ogóle pozostawiane w oryginale, z żelaznym brakiem konsekwencji), kompletna nieznajomość technik kuchennych (pojęcia takie, jak smażenie, gotowanie itp. są używane dowolnie, bez względu na zamierzony wynik końcowy i intencje autorki) i niechlujstwo językowe prowadzą czasem do zupełnego zatracenia sensu tekstu. Zastanawia mnie, dlaczego książki dotyczące spraw kulinarnych ( „Pod słońcem Toskanii” jest przypadkiem drastycznym, ale niestety nie wyjątkowym) traktuje się tak lekko – wystarczy zaangażować kogokolwiek, kto przetłumaczy tekst w miarę poprawnie (choć w tym przypadku i ten warunek nie został spełniony) i jakoś to będzie? Tekst o możliwościach zastosowania świdrów, bądź wykład o zwyczajach mrówek zostałyby przetłumaczone starannie i z całą pieczołowitością. Tłumacze musieliby zastanawiać się nad każdym słowem w każdym kontekście. A w kuchni? Jakie to ma w końcu znaczenie, czy coś tam trzeba ugotować na parze, czy upiec na ruszcie, usmażyć, czy udusić. Jak człowiek głodny, to wszystko zje.

 

Na pociechę po tym strasznym narzekaniu – wspomniany wyżej deser gruszkowy pani Mayes, czyli gruszki w mascarpone. Jest naprawdę bardzo pyszny, zwłaszcza na letnio. Można wierzch posypać płatkami migdałowymi.

 

Nie muszę chyba dodawać, że drugi tom toskańskiej książki pani Mayes kupiłam sobie już w oryginale.

 



Podziel się linkiem: