W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O rzeczach niesłusznie minionych, czyli konfiturowe sentymenty

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O rzeczach niesłusznie minionych, czyli konfiturowe sentymenty

Motto I: Czasem myślę, czy książka o domowych przetworach nie jest anachronizmem?* Motto II: Prawidłowo przygotowane konfitury zawierają owoce równomiernie rozmieszczone w gęstym syropie (…). Ze względu na duży dodatek cukru oraz dużą pracochłonność i ograniczone zastosowanie, w przetwórstwie domowym przygotowuje się niewiele konfitur.**

W Gazetce (tytuł) obiecywałam napisać o tych książkach, dzięki którym nie ograniczyłam się w przetwórczym życiu jedynie do produkcji marmolady z jabłek i powideł.

Dzisiaj natomiast, siadając do pisania, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie przyszły mi wtedy do głowy te konkretne dwa przetwory… Otóż w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to zaczęła się kształtować moja mania czytania o jedzeniu, byłam również wierną czytelniczką „Filipinki”, popularnego wówczas pisma dla (hm) dorastających panienek. Na przedostatniej stronie tego, świetnie wówczas redagowanego, magazynu była stała rubryka o gotowaniu (nie pomnę, niestety, pod jakim tytułem, gdyż roczniki „Filipinki” zostały w Polsce – wprawdzie niechętnie pozbywam się słowa pisanego, ale nie daję też rady wszystkiego wozić ze sobą…). Był to w istocie cotygodniowy, podnoszący na duchu promyk kulinarnego słońca w kryzysowej szaroburości mrożonych rybnych kotletów, łykowatego mięsa z kością, ubłoconych kartofli i czekoladopodobnych „słodyczy”. I to tam właśnie znalazłam przepisy na marmoladę z jabłek i powidła - tak sugestywne, że (nie bacząc na zbieranie roczników) wycięłam je i wkleiłam do skrzętnie wówczas prowadzonego kulinarnego kajecika. O, proszę:

„Na zimowe dni, kiedy jabłka będą już znacznie droższe, można właśnie teraz pracowicie przyrządzić wielki słoik marmolady. Taka marmolada powinna mieć wspaniały złocistobrązowy kolor, a także powinna dać się kroić nożem. (…) Zimą, kiedy śnieg wszystko zasypie, robiąc głębokie doły łyżką w tym słoju, będziemy myślały o sobie z czułością.”

„Smażenie powideł wymaga cierpliwości. Trzeba w kuchni odsiedzieć kilka godzin. Ale siedzenie w kuchni nie jest wcale nudnym i przykrym zajęciem. Uspokaja nerwy i przywraca wielu sprawom właściwe proporcje. Śliwki się „powidłują”, a my na przykład czytamy po raz piąty „Anię z Zielonego Wzgórza”, spoglądając od czasu do czasu przez okno. (…) Potem od czasu do czasu zaglądamy do kredensu i licząc słoiki pogodnie myślimy o zimie.”

No i jak tu nie robić przetworów, skoro już u progu kulinarnego życia zostało się tak zindoktrynowaną?

Nie ukrywam, że miałam także przykład we własnym domu: otóż moja Mamusia zwykła zaczynać sezon przetwórczy od marmolady z rabarbaru (uwag, łatwo się przypala, więc trzeba stać nad rondlem i pilnować; za to później – w zimie – jest świetnym nadzieniem do kruchej tarty, przykrytej bezową skorupką), by płynnie wraz z postępem pór roku przejść do konfitur z truskawek (zawsze z dużą ilością pysznego syropu, którym Mamusia polewała na przykład budyń), wiśni (najbardziej lubiłam je jako dodatek do naleśników składanych w „chusteczkę”, ale Rodzice mieli Przyjaciela, który w pojedynkę radził sobie z całą salaterką, popijając świeżo zaparzoną herbatą) i – pewnie nie uwierzycie – z DRYLOWANEGO agrestu! Tak – mam jeszcze przed oczami Mamusię w schludnym fartuszku, siedzącą przy stole, na którym stoi czerwony durszlak pełen niedojrzałego agrestu, a Mamusia nożyczkami do paznokci ciach-ciach pozbawia każdy owocek ogonka i szypułki, po czym nacina go wzdłuż, by rozgiętym metalowym spinaczem wydłubać ledwo zawiązane pesteczki (notabene tym samym przyrządem drylowało się w tamtych czasach wiśnie i czereśnie)… Mamusia jakoś zarzuciła ten przetwórczy przejaw masochizmu (bądź też masochistyczny przejaw przetwórstwa, zależy z której strony na to spojrzeć), a szkoda, gdyż były to jedne z lepszych konfitur na Ziemi – agrest przy smażeniu zmieniał kolor na ciemnozłoty, nasiąkał syropem i koncentrował w sobie całą swą agrestowatość… Zresztą - żeby utrzymać się w nostalgicznej poetyce - nożyczek też już nie ma, gdyż Mamusia nieopatrznie próbowała je przemycić na pokład samolotu po wiadomej wrześniowej dacie. I chociaż bardzo starała się oczarować ochroniarzy swym niewątpliwym wdziękiem, poniosła porażkę i nieugięci służbiści z Okęcia nie zgodzili się przechować nożyczek do maminego powrotu z wojaży – tak zakończyły swój żywot najlepsze nożyczki do paznokci, jakie funkcjonowały w naszej rodzinie!

Wracając jednak do moich słodkich sentymentów – drugim wybitnym dziełem mojej Mamusi były konfitury z mirabelek, również nieco męczące w produkcji, gdyż pozbawić mirabelkę pestki, zachowując jednocześnie jej owalną formę, doprawdy nie jest łatwo. Konfitury były doskonałe – słodko-kwaśne i pachnące, w gęstym, ścinającym się w delikatną galaretkę syropie. Było to moje najukochańsze „lekarstwo” w trakcie rozmaitych przeziębień, angin i innych dopustów, jakie dopadały mnie w dzieciństwie – otóż Mamusia najpierw z uporem maniaka wlewała we mnie litrami niesłychanie obrzydliwy napar z owoców czarnego bzu (dzisiejsza młodzież nie jest już poddawana tak wymyślnym torturom, przyjmując wszystko w łatwych do przełknięcia powlekanych tabletkach lub w syropie o smaku gumy do żucia), zaś potem na osłodę dawała spodeczek (czyli szklany głęboki talerzyk, służący na co dzień jako podstawka do szklanki) pełen cudownej mirabelkowej konfitury. Oj, popełniłam tu niejaki pleonazm – wszak po łacinie mirabilis oznacza właśnie „cudowny” lub „wspaniały”… I słusznie.

Bez tak zwanych zasobów własnych nie da się w Belgii pozyskać niedojrzałego agrestu. Ale tego lata udało mi się ożywić przynajmniej konfiturowo-mirabelkowe wspomnienie, gdyż podczas rodzinnej akcji poznawania mniej turystycznych regionów naszej Ukochanej Ojczyzny natrafiliśmy na samotną, najwyraźniej bezpańską, obsypaną dojrzałymi owocami śliwę-mirabelkę. Rosła sobie w pięknym miejscu, na polnym rozstaju, gdzie Droga Krzyżowa zakręcała za spłachetkiem owsa piaszczyście pod górę... Dzieci rzuciły się zbierać opadające już śliweczki i po powrocie do domu zabraliśmy się do smażenia konfitur AD 2011.

Starsze Dziecko szybko odkryło, że mirabelki świetnie pozbawia się pestek zwykłą ręczną drylownicą do wiśni (a więc koniec z rozginaniem spinaczy!), ja natomiast – że mają one strasznie dużą ilość pektyn. Mirabelki mają. Otóż po wstępnym przesmażeniu owoców w syropie (kilogram cukru na tyleż śliwek…) okazało się, że wszystko razem zastygło w jedną wielką, sztywną galaretę! Tu maleńki cytacik, subtelne à propos: „Brytyjczycy ogarnięci są obsesją uzyskania dżemu tak sztywnego, by można było odwrócić otwarty słoik do góry nogami bez lęku, że zawartość zeń wypłynie. Reszta Europy produkuje owocowe przetwory, które spływają namiętnie po obłościach bitej śmietany i roztapiają się kropliście na ciepłej bułeczce. (…) My robimy dżem, który siedzi sztywno i prosto, jak wiktoriańskie dziecko w szkółce niedzielnej.” (Nigel Slater, Eating for England). Dokładnie tak – konfitura z mirabelek, choć z pochodzenia katolicka (vide Droga Krzyżowa), zachowywała się w sposób iście protestancki, wręcz purytański. Dopiero metodą ostrożnego rozwadniania udało mi się uzyskać konfitury przypominające te zapamiętane z dzieciństwa…

No patrzcie, i znów napisałam Gazetkę o czymś innym, niż planowałam! Może jednak wspomnienie „Filipinki” sprzed lat niemal trzydziestu wzruszy kogoś w moim (mniej więcej) wieku, a smakowite cytaty zachęcą kolejne pokolenia do mieszania w garnku z owocami i cukrem – i do czytania „Ani z Zielonego Wzgórza” też. Żeby nie było seksistowsko – mogą też być „Przygody Hucka Finna”.

I JESZCZE JEDNO, KOCHANI! JAK ZAPEWNE WSZYSCY PAMIĘTACIE, W NAJBLIŻSZĄ NIEDZIELĘ, 9 PAŹDZIERNIKA, SĄ POLSKIE WYBORY PARLAMENTARNE. BARDZO WAS PROSZĘ - IDŹCIE GŁOSOWAĆ, OCZYWIŚCIE NA KOGO CHCECIE I NA CO WAM W DUSZY GRA. NIE CHCĘ SIĘ WTRĄCAĆ W WASZE ŻYCIE, ALE MOŻLIWOŚĆ GŁOSOWANIA JEST PRZECIEŻ NASZYM NIE TYLE OBYWATELSKIM OBOWIĄZKIEM, CO PRZYWILEJEM. A KTÓŻ CHCIAŁBY POZBAWIAĆ SIĘ NALEŻNEGO MU PRZYWILEJU?!

Pozdrawiam serdecznie,

tradycyjnie, uparcie i nieodwołalnie sentymentalna, obywatelska i patriotyczna na miarę swych (skromnych) możliwości,

czytająca sobie i dzieciom

Natalka

* Irena Gumowska, Słońce w słoikach, Wydawnictwo Watra, Warszawa 1989

** inż. Kazimiera Pyszkowska, Przetwory w gospodarstwie domowym, Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, Warszawa 1987

PS. Zdjęcia mirabelek autorstwa Starszego Dziecka.




Podziel się linkiem: