Motto I: Przetwory ułatwiają gospodyni przyrządzanie codziennych posiłków, co jest ważne szczególnie w okresach nasilonych prac polowych.* Motto II: Sezon przetwórstwa domowego wiąże się ściśle z okresem dojrzewania i zbioru poszczególnych owoców i warzyw. Trwa on od czerwca do października włącznie.**
I o to właśnie chodzi. O przetwory. Wyznawałam to już kilkakrotnie, ale raz jeszcze uderzyć się w piersi nie zaszkodzi – jestem uzależniona od robienia przetworów. Od obierania, siekania, odważania, mieszania, duszenia, smażenia, gotowania, odparowywania, wyciskania soku, sprawdzania gęstości, przelewania do słoików, zakręcania tychże, odwracania do góry nogami, czekania aż wystygną, a wreszcie naklejania nalepek oraz nalepiania naklejek! Żadne pasteryzowanie mnie nie przeraża, żadna marynata jeszcze mnie nie odstraszyła, z chutneyami jestem za pan brat, marmoladę robiłam nawet z marchewki (Marmolada "Rześki poranek"), a dżem z sałatki owocowej (Dżem z sałatki owocowej). Jedyny problem w całej tej radosnej działalności jest taki, że mam mało odbiorców, gdyż gusta Najbliższej Rodziny niezwykle są wybredne… Ale nic to, zawsze można słoiki rozdać w prezencie, co też chętnie czynię. Ważna jest działalność.
Nawiązując do Motta numer II - czerwiec spędzam w Belgii, gdzie tradycja robienia domowych przetworów, niegdyś żywiutka jak szczypiorek na wiosnę, obecnie dogorywa – jeszcze parę lat temu pojawiały się w sklepach skrzynki z owocami przeznaczonym na rozmaite marmolady, dżemy i konfitury, w dodatku w cenie, która czyniła całe przedsięwzięcie opłacalnym. Największą popularnością cieszyły się mieszanki truskawek, malin i porzeczek, czasem z dodatkiem borówek amerykańskich (nasze poczciwe czarne jagody są tutaj właściwie nieznane, to znaczy w sensie merkantylnym, gdyż ardeńskie lasy są ich pełne) – dżem z tak zwanych owoców leśnych jest tu bardzo ceniony (à propos: jadłam całkiem niedawno, w Ardenach właśnie, pyszne naleśniki z takim dżemem, wymieszanym dodatkowo z łyżką, a może nawet dwiema, cassisu…). W ostatnich latach jednak skrzynki zniknęły ze sklepów, jak konfitury z drylowanych porzeczek z naszych spiżarni, a jedynym śladem ożywionej niegdyś działalności są pojawiające się w okresie owocowego urodzaju lniane ściereczki do filtrowania soku z owoców w celu uzyskania zeń galaretki (rzecz bardzo przydatna). Z moich sklepowych obserwacji wynika jednak, że głównym ich nabywcą jestem ja…
Tak więc czerwiec nie służy memu przetwórstwu, z przyczyn obiektywnych. Na szczęście produkcją dżemu z truskawek zajmuje się w Polsce moja Mamusia – notabene jest to jedyny dżem, jaki akceptują Dzieci (zwany przez nie „Dżemem Babci Ani”), zatem Mamusia zaopatruje nas na cały rok i ja już nie muszę pogrążać się w wyrzutach sumienia.
Lipiec spędzam z kolei na polskiej głębokiej wsi i od ładnych już paru lat miesiąc ten spływa w moich powakacyjnych wspomnieniach falami galaretek – z czarnych i czerwonych porzeczek, z wczesnych jabłek, wreszcie z jabłek z jeżynami. Pod koniec lipca dochodzi do tego morze musu jabłkowego (nasza antonówka uparcie dojrzewa w połowie wakacji, choć naukowo powinna dopiero we wrześniu – hm, może to wcale nie jest antonówka?!) i różne pomidorowe specjały. O pomidorach jednak było w zeszłym tygodniu i po lekturze moja Mamusia chwyciła za telefon i stanowczo zażądała, żeby TO SŁOWO (czyli pomidor) przez dłuższy czas nie pojawiało się w Gazetce, bo ona ma dość! A zatem zmilczę.
W tym roku zrobiłam też jabłkowy chutney, który ma swoją własną historię - otóż słynna trąba powietrzna, która przeszła w lipcu nad powiatem opoczyńskim (na pewno słyszeliście – straty były ogromne), nie oszczędziła i nas. To była straszna chwila i w całym moim życiu nie przeżyłam dotąd tak dramatycznych trzech minut. Trzech – bo tyle właśnie to trwało, ten huk, wizg, trzask, wycie, łoskot ulewy na blaszanym naszym dachu, łomot gałęzi walących w okna werandy, bulgot przelewających się rynien… W porównaniu z sąsiednimi wsiami właściwie nic nam się nie stało, ale wichura odłamała wielką gałąź starej smalcówki (zapomniana już odmiana jabłoni), obwieszoną dorodnymi, dojrzewającymi właśnie owocami. Postanowiłam jakoś upamiętnić ten dzień klęski żywiołowej i z tego, co miałam akurat pod ręką, wyprodukowałam:
Wprawdzie przetwory w założeniu swoim przeznaczone są do konsumpcji, a nie in memoriam czegokolwiek, ale po pierwsze - wrażenie było zbyt silne, by je tak bez niczego zostawić, po drugie - chutney i tak musi swoje odstać, a po trzecie – intencja została trafnie odczytana przez moją Przyjaciółkę, która wyznała onegdaj, iż chutney „poklęskowy”, którym ją obdarowałam, wprawdzie już zjadła, ale słoik z nalepką zachowała, zaniosła do pracy i trzyma w nim długopisy. I o to chodziło!
Początek sierpnia to przede wszystkim cukinia i jeżyny. Cukinii niestety sama nie uprawiam, boleję nad tym głęboko, ale to się zmieni, przysięgam sobie, kiedy tylko wrócę na Ojczyzny łono. Kupuję zatem ową na targu, a że tradycja polska nakazuje sprzedawać okazy dorodne, niewiele poza sosem (Sos z cukinii na zimę (do makaronu)) da się z tego zrobić… Znalazłam jednak w tym roku bardzo atrakcyjny przepis na kalabryjską marynatę, właśnie z przerośniętej cukinii, z miętą (rośnie w ogrodzie!), czosnkiem i ostrą papryką.
Jeżyny natomiast… Nie znam w Polsce lepszych owoców (no może leśne poziomki, ale to banalne). W takich Włoszech jeżyny są straszliwie słodkie, mdłe i mączyste, ale te polskie to zupełnie inna liga – słodko-kwaśne, soczyste, z takim jakimś nieokreślonym posmakiem czegoś niezwykle szlachetnego. Niestety sezon trwa krótko i trzeba się śpieszyć – z tego, czego nie pożrę własnoustnie, robię galaretkę (z pomocą gotowych pektyn, gdyż w ten składnik jeżyny są akurat ubogie) i pasteryzowany przecier, świetny w zimowych deserach lub jako owocowy sos (coulis z francuska). Zapomniałam dodać, że chodzi mi o dzikie jeżyny – leśne i łąkowe…
O – trzeba kończyć (żeby Mamusi tym razem nie przejadły się przetwory). Zatem o wrześniu i październiku, miesiącach najwdzięczniejszych z punktu widzenia przetwórstwa owocowo-warzywnego, będzie za tydzień. Będzie także słów parę o książkach, dzięki którym w przetwórczym życiu nie ograniczyłam się jedynie do powideł i marmolady z jabłek.
I jeszcze puenta: Tak więc troska o zdrowie rodziny, wygoda i oszczędność zachęcają gospodynie do pogłębiania swojej wiedzy o przetwórstwie domowym i do poszukiwania nowych receptur na rozmaite przetwory i z różnych produktów.***
Pozdrawiam serdecznie znad rondla – tym razem z konfiturą z gruszek ze świeżymi włoskimi orzechami (luksus!),
jesienna gospodyni
Natalka
* Przetwory w gospodarstwie domowym, autorstwa inż. Kazimiery Pyszkowskiej, Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, Warszawa 1987 (wydanie VII)
** tamże
*** tamże
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |