W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O Świętach, miłej lekturze, zwątpieniu i pocieszeniu

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O Świętach, miłej lekturze, zwątpieniu i pocieszeniu

(osoby szczególnie wrażliwe proszone są o zaopatrzenie się w odpowiednią ilość chusteczek)

Kochani!
Bez zbędnych wstępów: jak doskonale wiecie, pojechaliśmy na Święta do Polski, do naszego domu na wsi – nieszczególnie urodziwego, za to położonego w pięknej okolicy i wyposażonego w kuchnię z fajerkami (ciekawych moich przygód z gotowaniem w takich warunkach odsyłam do zeszłorocznej Gazetki „Wigilia na czternaście fajerek”; muszę jedynie dodać, że w tym roku drewno było kiepsko wysuszone i osiągnięcie właściwego ognia okazało się jeszcze trudniejsze…), pozbawionego za to okna na wirtualny świat. Wigilię i Święta spędziliśmy w rodzinnym gronie dwunastu osób i jednego psa (nie dojechały dwie sztuki rodzinne oraz drugi pies).

Zawsze marzyłam o dużej Wigilii w dużym domu, najlepiej wielopiętrowym i pełnym nieoczekiwanych „uchyłków” (wiecie, co mam na myśli: różne poddasza, wykusze, schodki, okienka, schowki itp.). Całe życie mieszkałam w małych mieszkankach, a Rodzinę miałam wręcz mikroskopijną. Duży dom i takaż Rodzina dają tyle możliwości: Dzieci mogą się bawić w jednym miejscu, nie włażąc starym Dziadkom na głowę; Dziadkowie mogą się zdrzemnąć nad gazetą w innej części domu; rodzinna Młodzież może przycupnąć z flaszeczką wina w jakimś kącie i ponarzekać zarówno na Dzieci, jak i na Dziadków; awanturniczego Wujka łatwiej jest spacyfikować, a nie tolerujące się Ciocie – bez bólu odseparować. Im więcej ludzi na Święta, tym więcej rąk do pracy, chętnych do spacerów z Dziećmi i Psami, więcej różności do jedzenia (bo przywożą choćby „na wszelki wypadek”), więcej zdjęć rodzinnych itp.

Nasz dom nie jest, niestety, tak duży, by mógł spełnić wszystkie moje rozszalałe wymagania; brak mu także wielopoziomowości i uchyłków (mamy za to myszy, które zalęgły się pod naszą nieobecność…). Ale podstawowe cele dało się osiągnąć: Dzieci miały gdzie się kotłować (choć nie dało się zniwelować „atrakcji” akustycznych), pojawiła się bohaterska grupa wycieczkowa (niemałe osiągnięcie, zważywszy uporczywy lodowaty deszcz przez całe Święta) oraz druga – równie heroiczna – kościelna. Prababcia zalogowała się w fotelu, raz po raz ucinając sobie rozkoszną drzemkę. Ci, co mieli wszystkim wszystko za złe (trafiają się tacy w każdej Rodzinie), zamykali się w swoich pokojach i złościli, ale – w tej sytuacji - sami do siebie. Jedynie Młodzież nie bardzo miała się gdzie podziać, co stało się powodem ogólnego niewyspania w tej grupie – musieliśmy bowiem czekać do późnej nocy, żeby móc sobie swobodnie ponarzekać na inne grupy wiekowe.

Z mojego punktu widzenia było więc niemal idealnie. A w drugi dzień Świąt po obiedzie (nóżki z kaczki oraz smażony jesiotr) wszyscy serdecznie się pożegnali i rozjechali po domach. Mąż i ja zostaliśmy sami, oczywiście z wiernym Gustawem. I zaczęło się wielkie czytanie: najpierw wyrwałam Mężowi z chciwych rąk pasjonujący tom Mankella „Piąta kobieta”. Potem przeleciałam szybciutko przez „Rewers”, który wszak jest scenariuszem i szybko się czyta; oraz przez fascynującą książkę ultralewicowego włoskiego pisarza Erri de Luca „Montedidio” (bardzo piękna i w ogóle nie lewicowa…). Kilka książek kucharskich oraz zaległe magazyny (tzn. Duże Formaty, czy jak to się teraz tam nazywa) Gazety Wyborczej były oczywiście w stałym czytaniu. A potem zaczęłam czytać „Julie i Julię”…

Jakaż to miła powieść! Gdyby Bridget Jones wyszła za mąż na studiach, mogłaby napisać dokładnie taką książkę (w końcu od wyjścia za mąż nie zmienia nam się charakter ani usposobienie, prawda, drogie Czytelniczki?) Z wielką przyjemnością śledziłam perypetie gotowania po zachowawczo-francusku, gdyż nie miałam, niestety, przyjemności obejrzenia filmu – przemknął w takim pędzie przez brukselskie ekrany, że mój niezbyt imponujący refleks nie zdołał się ocknąć i kupić biletów. Te próby luzowania kaczki na galantynę! Albo barwne opisy auszpiku (skądinąd bardzo trafne)! A już rozdział o mordowaniu homarów! – na szczęście mam licznych świadków na to, że napisałam tekst „Krótka gazetka o zabijaniu” znacznie wcześniej, niż pani Powell znalazła u swych rodziców książkę kucharską Julii Child… Inaczej ani chybi posądzona bym została o plagiat. No cóż, widać gospodynie domowe koło trzydziestki w zetknięciu z żywymi homarami mają te same dylematy…

A potem nagle zrobiło mi się bardzo smutno. Otóż doszłam do fragmentu, gdzie Julie wspomina, jak zaczęli do niej pisywać czytelnicy, których istnienia w ogóle się nie spodziewała. Jak ją wspierali, zagrzewali do czynu, chwalili, podziwiali. Jak zaczęli przysyłać kulinarne prezenty. Jak się przejmowali, że coś jej nie wychodzi, jak zrzucali się na droższe produkty, żeby dalej mogła gotować.

Ja wiem, że nie jestem Julią Powell. Że PieceOfCake jest tylko jedną z tysiąca stron o gotowaniu (w istocie jest w czym wybierać). Że nie każdy musi zachwycać się tym, co lubię gotować, a szczególnie tym, co piszę. I nie chcę wcale prezentów (hm), a na droższe mięsko, gdyby trzeba było, jakoś wysupłam parę euro więcej. Ale widzicie – tak trudno jest namówić nawet zaprzyjaźnionych Czytelników, żeby swoje pytania i komentarze wpisywali na stronie – czy to z boku, czy na Forum (które, niestety, właściwie nie działa…) - a nie wysyłali je do mnie poza Portalem. I przykro mi było, szczerze mówiąc, kiedy po Gazetce o Święcie Dziękczynienia 2009 dostałam tylko jeden mail i to niebywale obelżywy, od jakiegoś pana, który nawymyślał mi od idiotek, które na niczym się nie znają (obelg było znacznie więcej). Albo te wpisy pełne agresji, jakbym pisała o sprawach tak istotnych, że trzeba mnie koniecznie zmieszać z błotem. To nie tak, że nie toleruję krytyki – ale chciałabym mieć szansę choćby polemiki, a przede wszystkim naprawienia błędów. A ze stekiem wyzwisk ciężko dyskutować…

Pomyślałam sobie zatem, patrząc na śnieg melancholijnie wirujący za oknem, że może trzeba jednak przestać. Ustąpić miejsca większym portalom, udzielać porad tylko znajomym, kiedy o to poproszą. Po prostu dać sobie spokój, bo kogo to wszystko obchodzi.

A potem wakacje się skończyły i trzeba było wracać.

Wróciliśmy zatem do Belgii i – kiedy już uporałam się z zaganianiem dzieci do łóżek; tłumaczeniem Starszemu, że owszem, trzeba iść do szkoły i że to nie moja wina, że wakacje trwają tylko dwa tygodnie; kiedy już opanowałam rozszalałego z radości (że uciążliwa dla seterów podróż nareszcie się skończyła) Gucia; kiedy Mąż rozładował samochód, a mnie udało się upchnąć do zamrażarki i lodówki przywiezione z Ukochanej Ojczyzny wiktuały – włączyłam wreszcie komputer, wraz z internetem.

I wiecie co? W skrzynce były życzenia świąteczne. Od znajomych i rodziny, spodziewane i oczywiste. Ale także życzenia od Czytelników… zupełnie niespodziewane i jeszcze bardziej nieoczywiste, zwłaszcza w kontekście mojej portalowej melancholii. I to jakie wspaniałe życzenia! Właśnie takie, o jakich marzyłam – nie tylko zdrowia, ale i powodzenia z PieceOfCake, życzliwe i wspierające, dodające otuchy i budzące wiarę, że ktoś czyta Gazetki, a nawet z niecierpliwością na nie czeka.

Z całego serca dziękuję zatem: Leszkowi, Helenie-Stałej Czytelniczce z Nowego Jorku, Bogusiowi i Asi, Annie Mazurak (też zza oceanu), Jowicie oraz Krystynie z Rodziną (tu także dziękuję za wspaniałe zdjęcia oświetlonej świątecznie Warszawy, której nie miałam okazji w tym roku oglądać na żywo). Kochani! To był najmilszy prezent, jaki mógł mi się trafić. Dziękuję!!! I przepraszam…

Wszystkim Wam wszystkiego najlepszego w roku 2010!!! Obyśmy zawsze mieli się z czego pośmiać i co do garnka włożyć –

nastrojona bardzo optymistycznie Natalka




Podziel się linkiem: