W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O Brukseli - w duchu fusion cuisine

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O Brukseli - w duchu fusion cuisine

Mam ochotę na chińszczyznę? Zamiast po popularne supermarketowe namiastki, jadę do wciąż się rozrastającej chińskiej dzielnicy: wszystko jest, co trzeba, nawet świeże orchidee do ozdoby stołu. Nawet gdybym któregoś dnia upadła na głowę i postanowiła jadać tofu, to też kupiłabym je w chińskim sklepie, bo tylko tam wygląda ono jadalnie (choć w tej sprawie powiedzenie, że pozory mylą, zdaje się wyjątkowo trafne).

Mnie, przybyszowi z kraju niepokojąco jednolitego etnicznie, wielokulturowość Belgii bardzo odpowiada, szczególnie wtedy, gdy pasję moją kulinarną potrzebuję utwierdzić jakąś egzotyczną potrawą i konieczność zdobycia specyficznych składników staje się paląca. Wielką moją namiętnością stały się targi – zarówno te lokalne, na rynkach małych miasteczek lub dzielnic, jak i te wielkie, które bardziej podobne są już do arabskich suków, na których cykoria i brukselka nie mają szans w walce z bakłażanami i cukinią, a mango i limetki sprzedaje się nie na sztuki, a na skrzynki. Na targach lokalnych szukam zawsze straganów włoskich – mortadela w naprawdę cienkich plasterkach, kilka rodzajów salami, świeża ricotta, rozmaite sery do tarcia, suszone pomidory na wagę, a na okrasę francuski z włoskim akcentem... Zaraz obok stragan, zwany przeze mnie cypryjskim (grecko-turecki): świeża feta, notabene zupełnie odmienna od sprzedawanej w plastiku, wszelkie odmiany oliwek (można próbować), także kiszone cytryny, choć typowe raczej dla Afryki Północnej (co ciekawe, jeszcze dwa lata temu musiałam kisić sama – zwiększony ostatnio popyt zaowocował tym, że cytryny takie możne kupić nie tylko na targu, ale nawet w Carrefourze), gołąbki w liściach winorośli, gotowe tzatziki, przyprawy. Produkcja rodzima – tzn. belgijska – taka, jak warzywa, owoce, sery, wędliny, ryby i wspaniałe pieczone kurczaki zasługuje na odrębny hymn pochwalny, więc na razie o tym cicho sza. Wielkie targi dużych miast to impreza niemal hurtowa: mało co sprzedawane jest na sztuki. Jednostką rozliczeniową jest skrzynka – zazwyczaj owoców, bądź torba - pomidorów, papryki, awokado, karczochów, ale też i bułek. Sporo owoców, także tych mało popularnych w Europie – marakuje, wielkie pigwy, granaty, papaje. Wszędzie pachnie mięta i kolendra, koperek wiążą w pęczki (w sklepie sprzedawany jest w plastikowym pudełku), a w sklepach rybnych na próżno szukalibyśmy typowych dla Belgii muli czy ostryg – ryby są śródziemnomorskie, a owoce morza ograniczają się do krewetek i kalmarów. Pieczywo też ma charakter arabski – płaskie placki i miękkie bułki, przepyszne zresztą, idealne do wybierania z talerza sosów rozmaitych tażinów (podobno taka obowiązuje polska pisownia, no co robić). Sklepy etniczne to drugie źródło moich zakupów. Mam ochotę na chińszczyznę? Zamiast po popularne supermarketowe namiastki, jadę do wciąż się rozrastającej chińskiej dzielnicy w Brukseli – wszystko jest, co trzeba, nawet świeże orchidee do ozdoby stołu. Kupuję tam świeży imbir, trawę cytrynową, przyprawę „pięć smaków”, sos sojowy, mleko kokosowe w puszce, chińskie makarony, a także gotowe chińskie mrożonki – znakomite pierożki dim sum do gotowania na parze (lepszych sama nie zrobię, to pewne), czy kulki rybno-krewetkowe, zupełnie niezwykłe w smaku i konsystencji. Nawet gdybym któregoś dnia upadła na głowę i postanowiła jadać tofu, to też kupiłabym je w chińskim sklepie, bo tylko tam wygląda ono jadalnie (choć w tej sprawie powiedzenie, że pozory mylą, zdaje się wyjątkowo trafne). Po sąsiedzku – sklep tajski: świeży galangal, liście limetkowe, azjatyckie bakłażany (o wyglądzie zielonego groszku, zresztą – cudu nie ma), tajska bazylia (bazyliowo-miętowa w smaku) i sporo rzeczy, których przeznaczenia nawet nie próbuję się domyślać. No i ten ryż – naprawdę pachnący, prawdziwy basmati albo jaśminowy, którego nie ośmieliłabym się kalać solą. W pięknej, coraz modniejszej dzielnicy Ixelles sporo jest sklepów afrykańskich. Zaglądam tam czasem, ale tylko dla zaspokojenia swej tęsknoty za egzotyką – pomijając kraje Maghrebu, kuchnia Afryki jest tak naprawdę w Europie zupełnie nieznana. Robię czasem południowoafrykańską bobotie (niezwykły i niezwykle smaczny płaski klops z masą przypraw), kilka innych potraw z RPA pojawia się sporadycznie w fachowych pismach, ale cała reszta kontynentu między Północą a Południem to kulinarnie dla nas terra incognita. W sklepach zaś rzeczy zadziwiające: ogromna rozmaitość bulw wszelakich, sterty owoców na oko zupełnie niejadalnych, wysuszone na wiór ryby w kolorze czarnym... Przekładając moje wrażenia z zakupów na rzeczy konkretne, to pragnę podzielić się z Wami świetnym sposobem przechowywania świeżego imbiru – obieramy kłącza ze skórki, upychamy w słoiku i zalewamy wytrawnym sherry, po czym trzymamy w lodówce, wyciągając po kawałku w miarę potrzeby. Taki imbir nie traci w ogóle aromatu i w dodatku nie nasiąka alkoholem, można do tego samego słoika dodawać coraz to nowe kawałki, a imbirowym sherry podlewać rozmaite chińskie potrawy. Tak więc mamy tu same korzyści, podczas gdy imbir traktowany tylko chłodem lodówki szybko więdnie i pleśnieje. Aby połączyć choć kilka doświadczeń z tej podróży po sklepach i targach – przepis na dziś to smażone warzywa po mniej więcej chińsku, podane na sposób bliskowschodni z akcentami śródziemnomorskimi. Przepis wydaje się niepokojąco długi, ale wszystko robi się błyskawicznie: w zależności od ilości osób bierzemy po garści rozmaitych warzyw, takich jak marchewka (w talarkach), korzeń pietruszki (takoż), brokuły (w różyczkach), kalafior (takoż), por (zadajmy sobie nieco trudu i pokrójmy go wzdłuż w cieniutkie nitki), kapusta pekińska lub włoska (w cienki makaronik), papryka o kolorze dowolnym, ale czerwona najładniej wygląda (kwadraty), kiełki sojowe (kroić nie trzeba), cykoria (w paskach), seler naciowy (w plasterkach), boczniaki (w paskach), grzyby chińskie (namoczone w gorącej wodzie, osączone i pokrojone w paski), fasolka szparagowa (ugotowana al dente), szparagi zielone (takoż, pokrojone w kawałki), cukinia (w słupkach lub półplasterkach), zielony groszek i co nam jeszcze pod ręką podleci, z tym że pomidor i bakłażan do tego się nie nadają (pomidor się rozpaćka, a bakłażan wchłonie cały olej), a liście szpinaku ciężko będzie wymieszać z resztą warzyw, więc tego rodzaju ograniczenia trzeba wziąć pod uwagę. Dobrze też łączyć warzywa o różnym kolorze i strukturze, dokładając ewentualnie owoce, takie jak ananas, czy twarda gruszka, ale jest to wyłącznie kwestia smaku. Rozgniatamy 3 spore ząbki czosnku. Kawałek świeżego imbiru obieramy ze skórki i kroimy w cienkie plasterki, a potem w paseczki. Jeśli lubimy potrawy pikantne, kroimy w plasterki także ostrą czerwoną papryczkę. Wszystkie warzywa układamy w grupach, wyjmujemy z szafki sos sojowy i przyprawę curry w proszku, mamy też pod ręką trochę wody lub płynu z moczenia chińskich grzybów (może też być białe wino). Na dużym ogniu porządnie rozgrzewamy wok albo największą patelnię. Wlewamy kilka łyżek oleju arachidowego, a kiedy będzie już niemal dymił, wrzucamy czosnek i imbir, energicznie mieszając, po czym zaraz warzywo, które najdłużej będzie się smażyło (tę sprawę trzeba wcześniej przemyśleć). Smażymy, ciągle mieszając przez kilkadziesiąt sekund, po czym dorzucamy następne, i kolejne, i znów następne. Kiedy wszystkie warzywa są już na patelni, podlewamy je sosem sojowym i jakimś płynem (ale malutko – tyle tylko, by się nie przypalały) i posypujemy łyżką curry i solą do smaku. Mieszamy dobrze, wyciskamy na warzywa pół cytryny, posypujemy – ewentualnie – ostrą papryczką i podajemy na stół wraz z gorącymi chlebkami pita i zimnym, gęstym, najlepiej greckim jogurtem. Rozkrojoną pitę nadziewamy warzywkami i polewamy jogurtem. Każdy, kto w tym miejscu powie mi, że fusion cuisine skazana jest na klęskę, gdyż chrzcić się ją powinno raczej „confusion cuisine”, zyska moje wsparcie – niemniej jednak przysłowia są mądrością narodów, a „nie wierz gębie, połóż na zębie” w tym przypadku niezwykle się sprawdza. A to jest właśnie idealnym usprawiedliwieniem takiego dania.



Podziel się linkiem: