W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Niefortunny początek jesieni

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Niefortunny początek jesieni

No i tak. Stało się. Właściwie powinnam się była tego spodziewać. W przeddzień astronomicznej jesieni, w dzień pisania Gazetki, obudziłam się z okropnym bólem gardła, łamaniem w kościach i bulgotem w nosie. I pomyśleć, że przez wszystkie letnie miesiące zdołałam zapomnieć, jak uciążliwe potrafi być zwykłe belgijskie przeziębienie… Doprawdy, czy jesień musi zaczynać się właśnie tak banalnie?!

A mogła przecież zaświecić ciepłym słońcem, odbijającym się w jaskrawo żółknących akacjach na mojej uliczce. Mogła wyciągnąć mnie na spacer z jesiennym kolorystycznie seterem, który pobuszowałby sobie rozkosznie w szeleszczącym polu dojrzewającej właśnie kukurydzy. Mogła zagonić mnie do kuchni i zmusić do obrania sterty jabłek na szarlotkę, która przecież na we wrześniu należy się każdej Rodzinie, jak psu spacer w kukurydzy. Mogła wreszcie namówić mnie na wyprawę na lokalny targ, gdzie zaopatrzyłabym się w świeże włoskie i laskowe orzechy, w wysoko cenione (zarówno gastronomicznie, jak i w żywej gotówce) winogrona ze słynnych w Belgii brabanckich szklarni, w śliwki w barwach od bladożółtej do ciemnofioletowej, w niekształtne pomidory...

A tu nic. Jedno dobre, że Dzieci wrócą ze szkół dopiero przed czwartą, a do tego czasu mogę sobie poleżeć w łóżeczku, ze szczęśliwym z tego powodu psem, przytulonym czule do mojego boku (musi mu na razie wystarczyć sen o tym polu kukurydzianym).Nie oczekujcie zatem dziś ode mnie wzlotów – ani literackich, ani kulinarnych, ani zresztą żadnych innych. I jedyne, na co mnie dzisiaj gazetkowo stać, to garść kuchennych uwag, które zebrały mi się w ostatnich tygodniach – uprzedzam, są od Sasa do lasa:

1. O grzybach. Z grzybami nadal nie jest najlepiej. Byliśmy ostatnio w Ardenach (podejście drugie), pogoda była piękna, las obiecujący, przez poprzedni tydzień padał ciepły deszcz, zdawać się mogło – warunki idealne. A tu ledwo co: garść nędznych kurek (za mało nawet na jajecznicę, a co dopiero mówić o kurkowej zupie), kilkanaście kozaczków (no chyba tylko do ususzenia, bo ugotowane nieładnie czernieją), parę maślaków (ale tych gorszych), stadko podgrzybków (niemal wszystkie robaczywe), żałosne dwa prawdziwki… A najgorsze było to, że wszędzie aż roiło się od gorzkówek (naukowo: goryczaków żółciowych), wrednych grzybków z nieprawdopodobną zdolnością do mimikry – jeśli takie gorzkie paskudztwo rosło w potencjalnie podgrzybkowym lesie, wyglądało jak dorodny, dobrze odżywione czarny łepek; jeśli wśród brzóz znaleźliśmy dwa kozaczki, już trzeci nieuchronnie okazywał się niemal identycznie wyglądającą gorzkówką… Dobrze chociaż, że to-to nie upodabnia się do kurek!

Na szczęście pocieszyło nas, pięknie już jesienne, miasteczko Durbuy, w którym odbywał się właśnie uliczny festyn lokalnych produktów jadalnych. Spacyfikowaliśmy więc Dzieci kolejką mini-golfa, a sami udaliśmy się na jakże kształcący rekonesans pomiędzy straganami z najróżniejszymi odmianami miejscowych kiełbas, serów, wypieków i trunków. Zjedliśmy doskonałe rillettes z królika, po plasterku kiełbasy z Durbuy, żytni chleb z niedalekiej niemieckiej krainy Eifel, porcję ziemniaków zapiekanych z boczkiem i serem z opactwa w Chimay, kilka krążków pysznych jabłek w cieście… Potem spacerek po wąskich, kamiennych uliczkach miasteczka i tak spokojnie minęła nam sobota, nawet jeśli grzyby wystawiły nas do wiatru.

2. O herbacie. Doznaję ostatnio déjà vu. Ostatnio, a konkretnie od momentu, kiedy nabyłam w tureckim markecie prawdziwy czajnik do parzenia herbaty, czyli relikt mojego dzieciństwa (o szlachetnej sztuce parzenia herbaty pisałam w Gazetce…..). Déjà vu, dotyczy jednak nie tylko odzyskanego smaku prawdziwej herbaty (w tym kontekście powinno właściwie być déjà bu), ale także tego, co słyszę we własnym głosie, gdy mam ochotę na szklankę herbaty, a w czajniczku zamiast oczekiwanej wonnej esencji znajduję jedynie podsychające listki. A przecież świeżą esencję parzyłam zaledwie wczoraj! Słyszę wówczas głos mojej Mamusi, z rozpaczą wołającej z naszej maleńkiej żoliborskiej kuchni: Kto ostatni robił herbatę i nie dolał wrzątku do esencji?! Déjà écouté

3. O pewnej codziennej uciążliwości. Mam też pytanie, które, mam nadzieję, nie zabrzmi seksistowsko, ale czy znacie jakąś kobietę, która wstawia do lodówki PUSTE pudełko po maśle, a do szafki PUSTE pudełko po płatkach, zamiast umieścić je tam, gdzie ich miejsce, czyli w śmieciach?! Bo z moich obserwacji wynika, że przydarza się to tylko mężczyznom…

Oj, jakoś ponuro i narzekająco się zrobiło... To wszystko przez ten katar, na pewno. No to pocieszmy się odrobinę:

4. O przetworach (jednak). Po ostatniej Gazetce dostałam mail od Tatusia w sprawie chutneya:

„Otóż chutney z jabłek strąconych przez trzyminutową trąbę powietrzną nie jest według dzisiejszych kryteriów żadnym przetworem do pospolitej konsumpcji ustno – żołądkowej, lecz najprawdziwszym dziełem sztuki, ponieważ jest utrwaleniem prawdziwego zjawiska przyrodniczego czyli kosmicznego, które rozegrało się w określonym miejscu i czasie (…). Jako dzieło sztuki powinno więc istnieć dalej w kontinuum przestrzenno – czasowym, a nie być przedmiotem zwykłej konsumpcji. Można je wysłać, koniecznie ze szczegółowym opisem, na "Dokumenta" w Kassel.” Cytuję dosłownie, czując potrzebę uwiecznienia tego tekstu (a tak à propos, czy ktoś wie, dlaczego się mówi „w kominie zapisać”?) gdyż jest to najżyczliwszy komentarz, jaki Tatuś wystosował w sprawie mojej manii przetwórczej, ograniczając się dotąd (co najwyżej) do jęku: „Znów słoiki? I kto to będzie jadł?!”

5. O przetworach (dalej). I jeszcze przepisik, dla tych stale życzliwych przetworom Czytelników, tym razem na chutney z marchewki, z książki mojego ulubionego „słoikowego” autora, pana Odeda Schwartza (Rarytasy w spiżarni, Wydawnictwo Wiedza i Życie 1997). Chutney ten jest naprawdę doskonały i świeży w smaku, świetnie pasuje do serów i mięs na zimno, a w dodatku zwany jest ponoć na Bliskim Wschodzie (skąd pochodzi) „anielskimi włosami”! Tak więc jeśli trafiłaby się Wam trąba powietrzna, która powyrywa z warzywnika marchewki z korzeniami i nie będziecie wiedzieli, co z nimi zrobić, najlepiej zróbcie ten chutney, a docenią go nawet przeciwnicy domowego przetwórstwa: kilo i ćwierć marchewki obieramy, myjemy i ścieramy na tarce na możliwie długie cienkie paski (najlepiej użyć mandoliny z odpowiednią tarką) – jeśli nie starcza nam cierpliwości, przepuszczamy zwyczajnie marchewkę przez program tarcia w malakserze, ale wtedy nie będą to już „anielskie włosy”! 125 gramów świeżego imbiru obieramy i kroimy w paseczki. Dwie cytryny szorujemy w gorącej wodzie i wycieramy do sucha, po czym ścieramy z nich skórkę i wyciskamy sok. Dwie łyżki ziaren kolendry roztłukujemy w moździerzu. W dużej szklanej misce mieszamy marchewkę, imbir, skórkę i sok z cytryny oraz kolendrę. Dodajemy 400 gramów zwykłego cukru, wlewamy ćwierć litra (czyli szklankę) białego octu winnego i pół szklanki wody. Dodajemy jeszcze cztery łyżki jasnego miodu i łyżkę soli i wszystko razem dokładnie mieszamy. Miskę przykrywamy i zostawiamy w spokoju na noc. Następnego dnia przekładamy zawartość miski do garnka i zagotowujemy. Zmniejszamy nieco ogień i gotujemy marchewkę przez dwadzieścia minut, po czym zwiększamy znów ogień i gotujemy dalej, pilnując, żeby się nie przypaliła, aż pozostały płyn odparuje – chutney powinien zgęstnieć. Teraz dodajemy łyżkę pokruszonych suszonych papryczek chilli i trzy łyżki płatków migdałowych. Mieszamy i przekładamy do wysterylizowanych słoików. Zakręcamy, odwracamy do góry i nogami i czekamy, aż wystygną. Teraz już trzeba tylko wytrzeć słoiki z lepkich zacieków, nakleić nalepki, ustawić słoiki rzędem w spiżarni i odczekać co najmniej miesiąc, zanim rzucimy się na nie z łyżką…

A na więcej nie mam siły, bo rozbolało mnie lewe ucho, zaś w prawym mi coś piszczy.

Serdecznie pozdrawiam,

pozbawiona chwilowo energii życiowej

Natalka




Podziel się linkiem: