Od pewnych rzeczy uciec niepodobna, muszę więc i ja uznać, że ewidentnie idą Święta. Idą, walą naprzód, zbliżają się wielkimi krokami, wcale nie cicho i na paluszkach, bezwzględnie wyciągają po mnie swoje ręce w (koniecznie) czerwonych pluszowych rękawach obszytych białym sztucznym futerkiem…
Cywilizacja europejska wymaga, by nastrój świąteczny ogarniał mnie już w pierwszych dniach listopada, ledwo zgasną świeczki zapalone ku pamięci bliskich. Nawet nie chodzi o to, że w moim codziennym sklepie już od sześciu tygodni ciężko znaleźć drogę pomiędzy stosami czekoladowych Mikołajów, i to w każdej wersji: mamy „Santas” z czekolady białej, czarnej, mlecznej i barwionej stosownie do okoliczności (czyli głównie na czerwono z białym, ciut zieleni też się trafia); mamy Mikołajki w każdym rozmiarze, z workiem i bez, roześmiane (ho-ho-ho) i te o groźnym czekoladowym wejrzeniu; mamy Mikołaja łudząco podobnego do Dziadka Mroza, ale też i tego, którego w miejscowym narzeczu zwie się Sinterklasem, a jest czekoladowym odwzorowaniem czcigodnej a świętej postaci biskupa Mikołaja. Ci, co wyminą stosy tych mniej-lub-bardziej-świętych figurek, wpadną niechybnie na inne czekoladowe podobizny – na pewno znajdzie się wśród nich postać zwana Zwarte Piet (jest to pomocnik Sinterklasa, odziany w strój pazia czarnoskóry chłopiec, Czarny Piotruś); będą też różne misie, ptysie, kaczki, kwaczki, kotki, pieski oraz pingwiny, które mają wprawdzie tyle wspólnego z Bożym Narodzeniem, co ja z baletem, ale w okresie świątecznym nie da się od nich uciec.
W dziale mięsnym od tygodni królują indyki – ciekawe swoją drogą, kto ma zamrażarkę tej wielkości, by nabyć Wielkiego Ptaka jesienią, zamrozić, a potem spożyć w Boże Narodzenie? Ktokolwiek to jest, chciałabym go (lub ją) mieć za życzliwego sąsiada, może udałoby się mu (lub jej) czasem coś podrzucić z mojego przeładowanego, od lat nie rozmrażanego, niebezpiecznego dla otoczenia zamrażalnika…
W dziale warzywno-owocowym z kolei, zanim dopcham się do zwykłej marchewki bądź kapusty, muszę sforsować zwarte szeregi doniczek z gwiazdami betlejemskimi – podziwiam ludzi, którzy potrafią nie wykończyć tej rośliny, zanim zaświeci prawdziwa Gwiazda… Mnie zawsze udaje się każdą poinsecję doprowadzić do desperacji w ciągu zaledwie trzech tygodni!
Ale powtarzam – nie o to chodzi. Nie chodzi też o to, że uliczne dekoracje świąteczne rozwieszano w ostatnich latach, rok po roku, coraz wcześniej – do tego stopnia wcześnie, że znam takie belgijskie miasteczka, w których postanowiono w ogóle tych ozdóbek nie zdejmować i tak wiszą sobie rok cały, grudzień to, czy lipiec… Co roku też zadziwia mnie, jak może się opłacać sprzedaż żywych choinek już od pierwszego grudnia – przecież taka choinka, nawet ta w donicy, do Świąt zdąży niechybnie opaść zarówno z sił, jak igliwia… No ale ja jestem z tego pokolenia, co choinkę ubiera w Wigilię, a nie zaraz po Święcie Dziękczynienia, mam więc prawo nie rozumieć.
Okej, może ja po prostu jestem kiepsko zorganizowana i nie potrafię planować swego życia na dłużej, niż kilka kolejnych dni – ale mam duży problem z kupowaniem kalendarzy adwentowych w okolicach Wszystkich Świętych. Ale jeśli się nie pospieszę i nie porzucę sprawianej w pocie czoła dyni, to w ostatnim przedadwentowym tygodniu będę mogła Dzieciom nabyć co najwyżej kalendarz z gustownym portretem Spidermana lub z Barbie w stroju plażowym w wersji Miami Beach, a to akurat jakoś mizernie kojarzy mi się z nastrojem oczekiwania na Dzień Narodzenia. Ale może szwankuje tu po prostu moja wyobraźnia.
Nie o to jednak chodzi, powtarzam. W każdym razie nie tylko. Tak najbardziej w przedświątecznym obłędzie przeszkadza mi to, że cykl wydawniczy moich ukochanych pism kulinarnych powoduje, iż numery grudniowe (czyli w praktyce bożonarodzeniowe) wychodzą w pierwszym tygodniu listopada! I już drugi miesiąc czytam o indykach z nadzieniem kasztanowo-wieprzowym z szałwią i jabłkiem (pisma brytyjskie), o foie gras na ciepło i zimno, z truflami lub confit z fig oraz homarze w każdym możliwym wcieleniu (pisma francuskie), pieczonej gęsi z nadzieniem knedlowym i czerwoną kapustą (Essen und Trinken, irgendjemand?) oraz najbardziej wyuzdanej kulinarnie fusion cuisine (w pismach niderlandzkich). Nastrój świąteczny mam gwarantowany już od powrotu z cmentarza…
No i każde pismo przypomina starą prawdę, że najlepszy prezent, to prezent jadalny i własnoręcznie zrobiony, najlepiej taki, który zrobić umiemy tylko my, a obdarowany absolutnie nie. I generalnie to ja się z tym zgadzam, szczególnie, że sama bardzo lubię dostawać rzeczy związane z jedzeniem – tak à propos, to przeczytałam właśnie w jednym z takich pism, że najbardziej wkurzającym Brytyjczyków prezentem gwiazdkowym są przybory toaletowe dla smakoszy, czyli mydło o smaku (teoretycznym, rzecz jasna) gruszek w czerwonym winie z cynamonem, pasta do zębów z dzikich poziomek z dodatkiem tajskiej bazylii, krem do stóp z aromatem herbaty jaśminowo-różanej z kozim mlekiem… Mogę to zrozumieć, bo kiedyś strasznie mnie zirytował słoik cukrowego (?) peelingu do ciała – miał mianowicie smak (?) pomarańczowo-waniliowy, ale służył wyłącznie do rozsmarowywania po ciele i zeskrobywania wraz z niepotrzebnym już naskórkiem… Brr. A właśnie, dopiero co widziałam kalkulator o smaku? zapachu? aromacie? czekolady… Miał na pudełku napisane, że nie służy do jedzenia. Jeśli nie, to po co było się wysilać i tworzyć coś, co wygląda i pachnie jak czekolada, ale nadaje się jedynie do rachunków?
Jeśli więc chcemy obdarować znajomych smakoszy (lub łakomczuchów) czymś pożądanym, to niech będzie to coś prawdziwego do jedzenia! Precz z rzeczywistością wirtualną, piękną i imponującą, ale nie do skonsumowania!!! Co roku czynię solenne postanowienie, że ja im wszystkim teraz pokażę, co umiem i wyprodukuję takie jadalne prezenty, że się oni wszyscy nogami z wrażenia nakryją („oni” – czyli wszyscy bliżsi i dalsi przyjaciele, ewentualnie co bardziej zasłużeni członkowie rodziny)! Zapamiętuję sobie najbardziej ekstrawaganckie przepisy – z tych listopadowych pism – i szykuję się na ostatni tydzień przed Gwiazdką, żeby ruszyć do dzieła. Lecz tymczasem, niestety, pisma z tymi właściwymi przepisami giną pod stosem kolejnych pism, karteczki z notatkami zapodziewają się wśród setek innych karteluszków, moje wspaniałe pomysły bledną wraz z upływem czasu. Bo trufli czekoladowych, dajmy na to, nie można zrobić w listopadzie, a wręczyć ich pod koniec grudnia – skwaśnieją, zbledną, stracą zapach. Nie można takich, na przykład, cynamonowych pałeczek przetrzymywać tygodniami, bo stracą chrupkość. Karmel orzechowy zwilgotnieje, kulki marcepanowe zaczną się rozpadać, skórka pomarańczowa w czekoladzie pokryje się białym nalotem, beziki stracą fason…
Więc znów, w ostatniej chwili, kupuję tym moim znajomym-smakoszom jakieś słoiki egzotycznego miodu czy flaszki z oliwą tymiankowo-mandarynkową – notabene moja Mamusia już z dziesięć lat temu odezwała się do mnie w te słowa: „Natalko, ja bardzo lubię te owocowe octy do sałatek, które nam przywozisz, ale wiesz – nas z Tatusiem jest tylko dwoje i nie jesteśmy w stanie odżywiać się wyłącznie sałatą z winegretem!”
No i pointy dziś wcale nie będzie, bo tak sobie po prostu chciałam ponarzekać na nadmierne przyspieszenie świąteczno-cywilizacyjne. Ale przepisy na jadalne prezenty postaram się wygrzebać z przykurzonego stosu, otrzepać nieco, spisać i podzielić się nimi z Wami za tydzień, z okazji życzeń świątecznych.
Pozdrawiam wszystkich ciepło,
staroświecka, zagubiona nieco, zamyślona nad zmieniającym się światem
Natalka
« | Październik 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | |
7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 |
14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 |
21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 |
28 | 29 | 30 | 31 |