Drodzy moi Czytelnicy i Przyjaciele! Jakoś dawno się nie widzieliśmy – i choć widzenie to (lub niewidzenie) ma charakter stricte wirtualny (z przyczyn technicznych nie możemy się bowiem widzieć naprawdę), pozostaje w naturze swojej zupełnie realnym brakiem kontaktu. No dobrze, co tu będę kombinować i ściemniać, jeszcze się retorycznie zapętlę - po prostu nie pisałam przez parę tygodni i tyle, nie ma w tym żadnej głębszej filozofii.
Święta były. I minęły. Byłam na nartach. Wróciłam z nart. Pojechałam do Polski. Przyjechałam do Belgii. Zaczęła się wiosna. A ja ciągle nie mam pomysłu, o czym napisać, zwłaszcza tak lekko i dowcipnie. Albo też poważnie i z zaangażowaniem. Z drugiej jednak strony, kiedy nie piszę, to czegoś mi brak, bo nie jest tak, że ni stąd ni zowąd świat kulinarny pozostawił mnie obojętną na swoje uroki. Nie. Po prostu nie wiem, o czym mam pisać. Postanowiłam zatem, że dzisiejsza Gazetka będzie miała formę punktów – ot, takich zaznaczeń, zauważeń, zadrapań na powierzchni całego oceanu kulinarności świata. No i może się coś z tego urodzi, kto wie.
1. Jeśli chodzi o wyżywienie osób jeżdżących na nartach w Alpach, wolę Austrię, niż Francję. A kiedyś było odwrotnie… Udało mi się w tym sezonie wyskoczyć na narty do obu tych krajów i niniejszym notuję, co widzę. Otóż Francja alpejska niepokojąco zmierza w kierunku polaryzacji oferty gastronomicznej: coraz więcej dawnych schronisk, tych uczciwie drewnianych i ludowych, zmienia się w eleganckie restauracje z haute cuisine i wielobutelkową listą win; te natomiast, które pozostały poza wzmożeniem inwestycyjnym, zaczęły serwować dania, których nie powstydziłaby się najbardziej turystyczna knajpa w Quartier Latin w Paryżu. Nie ma w czym wybierać…
Jeśli natomiast chodzi o Austrię, rzecz ma się zupełnie inaczej: dawno już nasza trudna gastronomicznie rodzina nie była tak usatysfakcjonowana na kulinarnym froncie. Każdy z nas znalazł coś odpowiedniego dla siebie (żeberka, sznycle, sałatki, frytki, kuchnię regionalną), bo wybór był na tyle duży, by obsłużyć wszelkie kaprysy. Dla mnie osobiście zaś fascynujący był fakt, że znalazło się wreszcie danie, nad którym Starsze Dziecko nie siedzi, jęcząc, że nie jest głodne, że już zjadło, choć połowa została, że myślało, że to będzie inaczej wyglądać, że ogólnie WSZYSTKO SIĘ SPRZYSIĘGŁO PRZECIW NIEMU! – otóż wielki drożdżowy knedel z nadzieniem śliwkowym lub (lepiej) jagodowym, zalany sosem budyniowo-waniliowym, posypany górą maku, okazał się tym daniem, na które Starsze Dziecko czekało, którego się rozgłośnie domagało, i które zjadane było do końca. I za którym teraz tęskni…
2. Szpinak oszukuje – z góry zielonych liści (których przebranie i porządne umycie zajmuje notabene masę czasu) uzyskujemy żałosną porcyjkę dla jednego spragnionego zieloności człowieka. To bardzo brzydko ze strony szpinaku.
3. Oglądam teraz najnowszą edycję brytyjskiego konkursu kulinarnego MasterChef. Poziom się, IMHO, obniżył w ostatnich latach, ale mimo to stwierdzam ze smutkiem, że jeśli ktoś jest zmuszany wewnętrzną opinią publiczną do produkowania (bo „gotowaniem” tego nie ośmielę się nazwać) wyłącznie kotletów, pieczonego kurczaka, naleśników, jabłek w cieście, ruskich pierogów i pomidorowej zabielanej (z ryżem), to nie ma taki ktoś czasu ani możliwości na rozwinięcie kulinarnych skrzydeł na tyle, by choćby myśleć, żeby stanąć w szranki. Że o brytyjskim adresie już nie wspomnę…
4. Byłam ostatnio, jako się rzekło, w Ojczyźnie Przenajświętszej. Zwizytowałam byłam mianowicie rodzinną Warszawę, a także – po dwudziestu trzech latach – Wieczne Miasto Kraków. Ot co. I wniosek jest taki: jeść dają nieźle i tu, i tu, acz w obecnej stolicy obsługa jest ciut bardziej kompetentna (wszystkim Krakusom mówię jednak: zapraszajcie mnie jeszcze i jeszcze, może zmienię zdanie!). W byłej stolicy natomiast, sam fakt jedzenia na mieście wydaje się znacznie bardziej naturalny i codzienny, niźli w Warszawie - tu słowo „lans” odmieniane jest przez wszystkie możliwe przypadki. Dobrze jeszcze, jeśli „lans” ów warszawski pokrywa się z przyzwoitą wyżerką. Bywa jednak tak, że w imię słowa tego trzeba wmusić w siebie nędzne pseudo-francuskie bąbelki (choć z ładnych kieliszków)…
5. À propos knajp – wizyta w jednej z nich (Warszawa) przypomniała mi, jak wielkimi walorami smakowymi odznaczają się rzodkiewki na ciepło. Moja Mamusia robiła niegdyś przepyszne rzodkiewki duszone w śmietanie – jedyną ich wadą było to, że po uduszeniu traciły swą techni-kolorową barwę, zastępując ją spłowiałym różem, o ileż mniej atrakcyjnym dla małej dziewczynki (czyli mnie parę lat temu)! Smak natomiast był doskonały i nie wiem doprawdy, czemuż ta „jarzynka” (uwielbiam ten archaizm) została w domu moim rodzinnym zarzucona… W knajpie warszawskiej podsmażone rzodkiewki wystąpiły w roli „garni” do przegrzebków w sosie holenderskim – jedyną ich wadą była znikoma ilość. I – jak to niezwykle często bywa – zaraz po tym kulinarnym przypomnieniu zauważyłam, iż tegomiesięczne pisma kuchenne pełne są najróżniejszych form rzodkiewki ciepłej… Wkraczam zatem w tę wiosnę z solennym przyrzeczeniem zgłębienia wszelkich stron osobowości rzodkiewki!
6. Z rzodkiewką nieodparcie kojarzy mi się szczypiorek – niegdyś znienawidzona przez mnie posypka do jajecznicy, obecnie najmodniejsze chyba zioło-warzywo. Magazyny kulinarne pękają w szwach od przepisów na dania ze szczypiorku – od szczypiorkowych naleśników po młodą cebulkę duszoną w szczypiorkowym sosie… Renesans.
7. Z dumą przyznaję, że udało mi się ostatnio zrobić danko maleńkie, które wzbudziło powszechną aprobatę (a o to w naszych rozpasanych czasach niełatwo…) wśród Przyjaciół-brydżystów. Były to mianowicie babeczki z kruchego niesłodkiego ciasta, nadziane duszonymi prawdziwkami, na których to grzybkach umieściłam jajko przepiórcze gotowane w koszulce. Jajko posypałam tartym gruyerem i zapiekłam przez chwilę, po czym babeczki zostały najpierw ochrzczone mianem „Bawolego Oka”, a potem zjedzone.
8. Jak zwykle o tej porze roku przechodzę na czasowy weganizm. Należy się tego spodziewać około połowy maja. W planach jest miesiąc próby, co wydaje się planem ambitnym zważywszy, iż w zeszłym roku weganiłam się przez trzy dni…
9. No i na sam koniec – nie wiem, czy zauważyliście, ale kiedy wychodzi słońce, zwłaszcza takie porządne i po długim zimnie, zapachy napływają ze zwiększoną siłą. Jest taki jeden zapach, który nachalnie kojarzy się z błogością: jakaś mieszanka nagrzanego asfaltu, mokrego ręcznika, lipcowej sosny, lemoniady, przeciwkleszczowego psiukacza dla psów, lekko zjełczałej lodziarni, przypalonego tłuszczu (ale nie od frytek, tylko od skapnięcia na węgle), maści o nazwie Dermosan, kwitnącego jaśminu i (naprawdę nie wiem, czemu) ginu z tonikiem… It says summer to me.
Na razie tyle. Przyjrzałam się (krytycznie) temu, co napisałam i ecce wnioski: pomyślnie rokują punkty 1 i 4 – w trakcie pisania musiałam się ograniczać w literackich erupcjach, żeby zmieścić się w zwyczajowej objętości gazetkowej. O szpinaku nie ma co ciągnąć, szpinak jaki jest, każdy widzi. Punktu 3 rozwijać nie będę, bo się zdenerwuję i nagadam na Rodzinę, a potem będę żałować. O rzodkiewkach na ciepło mogę napisać, może w parze ze szczypiorkiem. O Bawolim Oku napisałam już wszystko. Jeśli chodzi o podejście do weganizmu, zamierzam w trakcie tej próby informować Was na bieżąco. A jeśli chodzi o zapachy, to one po prostu są i każdy ma ten swój własny wakacyjny…
Plan jest, widzimy się zatem za tydzień.
Pozdrawiam serdecznie,
powrócona z wojaży Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |