W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Gazetka na chorobowym

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Gazetka na chorobowym

Kochani! Jak to mówią: nieszczęścia chodzą parami, in miseriam nascimur sempiternam*, jak nie urok, to przemarsz wojska (mój tekst ulubiony – któż miałby dzisiaj taką wyobraźnię i elokwencję, by zestawić takie właśnie nieszczęścia w jednym powiedzeniu?!), zaś na pochyłe drzewo i Salomon nie naleje...

... w zeszłym tygodniu popsuł się laptopowy wiatraczek (przy okazji dziękuję serdecznie Bogusiowi Ś. za dobrą radę co do przedmuchania kanałków i wylotów, trochę pomogło, ale na odkręcenie całej obudowy jeszcze mnie psychicznie nie stać), a w tym zaś okazało się, że w sporze między zimą a mną tym razem górę wzięła zima. Otóż łamie mnie tu i ówdzie, łapią mnie niekontrolowane dreszcze, prycham, kicham i chrypię, a co najgorsze – kaszlę, jak pensjonariusze sanatorium Berghof en masse. Nic nie dała moja przebiegła, jak mi się zdawało, strategia upartego powstrzymywania się od krytycznego komentowania zawiei i zamieci (nawet nieśmiertelne powiedzenie „zawiać zawiało, ale zamieść nie chciało” nie pojawiało się na mych ustach); na nic pogoda ducha konsekwentnie okazywana w obliczu marznącej mżawki; na nic straceńcze napominanie narzekających zimowo znajomych, że minus pięć w grudniu to nie jest jeszcze koniec świata… Zima postanowiła wyraźnie okazać, kto tu rządzi.

widoki z okna

A tu przedświąteczne tematy gazetkowe aż piszczą z niecierpliwości, tłocząc się w kolejce! Obejrzałam na przykład onegdaj w BBC ładny program Ricka Steina (tego starszawego Kornwalijczyka, propagującego lokalnych i niszowych producentów żywności – kojarzycie?) o typowych produktach okolic Padstow, o możliwościach kulinarnie w nich drzemiących, wreszcie o wspaniałym menu z ich wykorzystaniem – a wszystko to w kontekście Bożego Narodzenia. Ach, te krewetki na zakąskę pod bąbelki rozkosznie bulgoczące w kieliszku! Ach, ten lokalny homar w cieście francuskim, z sosem ze skorupiaków na przystawkę… I danie główne – filet z morszczuka na sałatce z zimowych warzyw, z sosem z buraczków. A potem deser w postaci sufletu z gruszek z lodami z lokalnego gruszkowego piwa. Taką to świąteczną kolacją uraczył pan Rick Stein swych kornwalijskich przyjaciół!

Nie była to kolacja tradycyjna w sensie kultywowania zwyczajów bożonarodzeniowych, na pewno. Nie była także szczególnie przełomowa w sensie odkrywania nowych kulinarnych lądów – nic z kuchni słynnej kopenhaskiej restauracji Noma. Była za to uroczysta, elegancka i w zrozumiały sposób wykorzystywała miejscową produkcję, z której każdy lokales słusznie winien być dumny. I tak sobie pomyślałam, że w końcu mamy w Najukochańszej parę ładnych zakamarków, w których na pewno udaje się złowić to czy owo (choć może akurat nie homary), czy też wyhodować parę takich szczególnie smakowitych buraczków… I może by tak poszukać tych łowców-hodowców? I ułożyć dla nich specjalne świąteczne menu?

(przysypało Webera...)

No i o tym właśnie chciałam napisać znacznie więcej, ale przerwał mi niespodziany szturm zimowej zemsty. Po opanowaniu któregoś tam ataku kaszlu przyszło mi zaś do głowy co innego – otóż byłam ostatnio na kilku przedświątecznych imprezach w gronie Rodaków (bez złośliwości – pewnie stąd to chrychanie). Gadu-gadu i zgadało się parę razy o wigilijnym menu w różnych domach. I muszę przyznać, że zostałam zaskoczona – dotychczas moje myślenie na temat kulinarnego celebrowania Wigilii ograniczało się do konstatacji faktu, że Ojczyzna Ukochana podzielona jest na zajadłych orędowników barszczu oraz równie zaciekłych wyznawców zupy grzybowej. A reszta wieczerzy – zdawało mi się – powinna być mniej więcej podobna: śledzie, sałatka, pierogi z kapustą, karp smażony, kompot z suszonych owoców i mak, względnie kutia, na deser – oczywiście z małymi odstępstwami od reguły, wynikającymi zazwyczaj z podziału geograficznego wschód-zachód. Zawsze się przecież mówiło, że jest to najbardziej tradycyjny, niezmienny posiłek w roku, że Polacy są do bólu konserwatywni, że „nic tu się nie zmienia od tysięcy już lat”**. Wydawało mi się naiwnej, że moja rodzina niesłychanie jest oryginalną, rezygnując w wigilijny wieczór z kapusty (wszystkim od zawsze szkodzi) i – w związku z tym – pierogów, podając do barszczu naleśnikowe paszteciki z nadzieniem grzybowym (grubo posmarowane sosem chrzanowym). Z oboczności względem tradycji znałam jeszcze kompot wiśniowy (zamiast z suszonych owoców) u Przyjaciółki oraz panierowane i smażone suszone prawdziwki w całych kapeluszach, podawane u moich Teściów zamiast smażonej ryby – rzecz fenomenalna, zwłaszcza z odrobiną chrzanu! A tu tymczasem okazało się, że w niektórych domach jada się kompot z suszu wcale nie na deser, a jako pierwsze danie, na zimno i z makaronem. Albo że pierogi wcale nie są nadziewane tradycyjną kapustą, a kaszą gryczaną z dodatkiem suszonych grzybów. Że są domy, w których z kolei kapusta pojawia się w każdym niemal daniu. Że niektórym mało jest smażonego karpia i robią jeszcze tę rybkę w szarym sosie z dodatkiem tartego piernika. Że pierogi z kapustą owszem są, ale na „drugą nóżkę” dorabia się ruskie, bo rodzina w upodobaniach podzielona. Gdzieniegdzie do ryby podaje się krokiety z ziemniaków i tartych orzechów. Gdzie indziej znów śledzie krasi się olejem lnianym - ponoć dość paskudnym w smaku, ale nieodzownym w ten jeden wieczór. Dla niektórych nie ma Wigilii bez ryby po grecku, dla innych znów bez śledzi na dziesięć sposobów.

Te dania nie pochodzą li i jedynie z kuchni ludowych, lokalnych – raczej powiedziałabym, że są twórczym dostosowaniem rozmaitych tradycji do preferencji rodzinnych. I właśnie na ten temat chciałabym kiedyś napisać, a właściwie zrobić nawet książkę kucharską z przepisami wigilijnymi, dobranymi pod kątem upodobań zwykłych polskich rodzin – co w wigilijnym menu przechowało się od zamierzchłej przeszłości, co doszło w trakcie powojennej kulinarnej posuchy, co wymusiliśmy na rodzicach, a co wymuszają na nas nasze dzieci… A może jeszcze inaczej, dla koniecznej zwięzłości – niech każdy określiłby JEDNO JEDYNE danie, bez którego absolutnie nie byłoby dla niego Wigilii.

(...i Guciowy rosołek!)

No, nie będzie to łatwe – spróbuję sama… Śledź na ogórku? Czy śledź w śmietanie? A może w cytrynie? Bez śledzia ani rusz, ale wszystkie pojawiają się w moim domu także przy innych okazjach, przeżyłabym więc bez nich Wigilię (z trudem), licząc na odbicie sobie przy kolejnych okazjach. Karp w galarecie? Karp smażony? W warunkach belgijskich zdarzało się już i inną rybkę w galarecie topić, inną smażyć – z karpiami w Belgii nie jest najlepiej – i przeżyłam. Mak na słodko z rodzynkami? Uwielbiam, ale po całej wieczerzy mało kto ma siłę na słodkości i nie raz spożycie maku przekładałam na dni świąteczne. Barszcz z pasztecikami grzybowymi? Tak. Bez filiżanki barszczyku, bez dwu naleśników z nadzieniem z suszonych prawdziwków, odsmażonych na rumiano, posmarowanych grubo najlepszym domowym sosem chrzanowym, nie byłoby dla mnie Wigilii. Purystom duchowym dodaję – oczywiście w sensie cielesnym.

Pozdrawiam wszystkich jak zwykle niezwykle serdecznie, choć chrypliwie –

wciąż walcząca Natalka

PS. Wszystkie zdjęcia z dzisiaj, 17 grudnia 2010

* Rodzimy się na wieczne nieszczęście

** Z filmu "Mój brat niedźwiedź"




Podziel się linkiem: