Kochani i drodzy Czytelnicy! Nie będzie dziś dużo czytania, stety czy niestety (niepotrzebne skreślić). Otóż laptop mój nieszczęsny zapadł na przedziwną, przynajmniej dla mnie, chorobę, polegającą na tym, że wiatraczek służący (chyba) do schładzania silniczka (?!) zaczął chodzić tak głośno, że własnych myśli nie słyszę!
Co gorsza, laptopem trzęsie od wibracji tak, że ciężko napisać cokolwiek, bo człowiekowi (czyli mnie) nad klawiaturą drżą ręce bardziej, niż po trzeciej z rzędu upojnej nocy (drodzy Rodzice – oczywiście nie znam tego z własnego doświadczenia, Literatura jednakże pełna jest opisów takiego stanu)… Stukałam już i pukałam w obudowę, prosiłam i groziłam, wyłączałam, włączałam i resetowałam, zostało mi tylko odkręcenie śrubek, ale trochę się boję. Moje techniczne umiejętności naprawiania czegokolwiek skończyły się definitywnie wraz z telefonami starszej generacji (tymi, co się kręciło tarczą – ten mechanizm zdołałam pojąć i Mąż patrzył z podziwem, jak naprawiam pozornie nienaprawialne – ech, to były czasy!), ale laptop nijak nie przypomina telefonu z tarczą. Prawdopodobnie jest to tak zwana Kara Boska za nazbyt uporczywe przesiadywanie na Facebooku – à propos, przeczytałam tamże, iż nieszczęsny Facebook jest przyczyną jednego na pięć rozwodów! W Stanach, oczywiście: „Z przebadanych prawników zajmujących się sprawami rozwodowymi 80% stwierdziło, że nastąpił drastyczny wzrost ilości spraw stosujących serwisy społecznościowe jako dowody na zdradę małżeńską. Coraz częściej komunikaty i fotografie z Facebooka są stosowane jako dowody nieodpowiedniego zachowania czy też niemożliwych do pogodzenia różnic pomiędzy małżonkami.”* Czy jeśli zatem obiecam siłom wyższym, że od dzisiaj mniej czasu poświęcę wirtualnej społeczności, to wiatraczek przycichnie? Nie jestem pewna, gdyż tak naprawdę Mężowi moje fejsbukowe zauroczenie zdaje się nie wadzić – zresztą jakby co, to ja też miałabym parę słów do powiedzenia na temat urządzenia zwanego BlackBerry…
Z drugiej jednak strony może to wcale nie napomnienie z góry, a zwyczajny pech i zbieg okoliczności – mój samochód też ostatnio zaliczył wpadkę i popsuło mu się coś takiego, co się kończy na –tor, ale nie pamiętam dokładnie, co to było, grunt, że też się strasznie trząsł: najpierw trzęsła się tylko kierownica od 130 km na godzinę w górę. Potem trzęsła się już przy zaledwie setce, a na koniec cała renówka podskakiwała przy biegu wrzuconym na luz, jak pajacyk na sprężynce. Przez jakiś czas próbowałam to ignorować, ale kiedy na tablicy rozdzielczej zaczął mrugać taki znaczek w kształcie motorka, wystraszyłam się – mało co tak przeraża, jak niezrozumiała informacja od, bądź co bądź, przedmiotu nieożywionego – i samochód powędrował w ręce fachowców. Obawiam się, że w sprawie laptopa też będę zmuszona tak postąpić, choć na razie nie zaświeciło się na nim nic nieoczekiwanego, ani bardziej niż zwykle niezrozumiałego.
Oj, ciężko mi się pisze, bzyczy ten wiatraczek strasznie… A tu jeszcze spadły mi na głowę rozmaite nadprogramowe obowiązki – po pierwsze, Starsze Dziecko przeziębiło się tak, że musiałam zostawić je w domu, zwłaszcza że w przyszłym tygodniu zaczynają się szkolne egzaminy. Nawet jeśli symuluje (a nie jestem jeszcze tak wiekowa, żeby nie pamiętać własnych osiągnięć na tym polu, sądzę zatem, że naprawdę się przeziębił), to lepiej żeby teraz, niż w czasie gimnazjalnej sesji. Siedzi więc u siebie w pokoju i udaje, że się uczy – greki i łaciny, rzecz jasna. Co jakiś czas dostaje napadu towarzyskości (prawdopodobnie z wdzięczności, że nie musiał udać się do przybytku edukacyjnego, nie darzonego szczególnie gorącym uczuciem), przychodzi pogadać, przeczytać kilka rekordów ze świeżo dostarczonej przez belgijskiego Świętego Mikołaja (Sinterklasa) „Księgi Rekordów Guinnessa 2011”, podejrzeć przez ramię, co piszę, skomentować dowcipnie, streścić odcinek szczególnie skomplikowanego serialu, zapytać, czy mamy w domu żeberka (?!), bo by coś zjadł i tak dalej. No, ciężko się pisze, jeśli nad uchem bzyczy nie tylko wiatraczek…
Po drugie – i tu jestem sama sobie winna – muszę zorganizować świąteczny lunch w Klubie Pań, konkretnie w Grupie Wymiany Przepisów. Co roku Panie Prowadzące Grupę wymyślają z tej okazji jakiś temat przewodni i zgodnie z nim układają menu. W tym roku straciłam chyba instynkt samozachowawczy, bo ofiarowałam się, że ja to zrobię – ot tak, z dobrego serca (oszalałam) oraz dlatego, że znudził mi się już nieodmiennie pojawiający się co roku indyk. No i ułożyłam menu niemieckie – do aperitifu małe kanapeczki z bawarską pastą Obatzder, z wędzonym węgorzem i pasztetem z kurcząt. Na przystawkę śledzie w śmietanie (mam nadzieję, że Panie spoza Europy Środkowo-Wschodniej nie padną z hukiem), faszerowane jajka i kiełbaski z sałatką ziemniaczaną (ponoć najpopularniejsze wśród Niemców danie w okresie Bożego Narodzenia); na główne danie gęś (nareszcie!) z nadzieniem, duszone mięso z suszonymi owocami oraz roladki z wołowiny, do tego czerwona kapusta, pieczone jabłka z borówkami, spätzle i knedle ziemniaczane. Desery: tort biszkoptowo-czekoladowy (Prinzregententorte), tarta z kremem z białego wina z winogronami i krem bawarski. Każda z pań musi ugotować przynajmniej jedno z dań - i tak od paru już tygodni wyszukuję odpowiednie przepisy, skanuję, rozsyłam, tłumaczę z niemieckiego (jeśli trzeba), a potem wysłuchuję narzekań: za dużo jedzenia (będzie nas tylko siedemnaście), za mało jedzenia (będzie nas aż siedemnaście), niemieckie knedle jakieś dziwne (pani, która chce je przyrządzić, pochodzi z Turcji), skąd wziąć gęś (ja mam, przywiózł kumpel z Niemiec, oczywiście gęś jest narodowości polskiej), skąd wziąć kiełbaski (też mam, patrz kumpel), tarta z kremem z białego wina nazbyt skomplikowana (nieprawda, ale niech będzie - ja ją zrobię), Amerykanka nie chce niemieckiego przepisu na sałatkę z ziemniaków, bo zrobi ją według przepisu amerykańskiego. Jedna z pań nie znalazła w całym menu żadnego dania, które byłaby w stanie ugotować, postanowiła więc przynieść coś innego, zupełnie nie na temat. Najbardziej uraził mnie mail od starszawej Niemki, która zapytała mnie, skąd też wzięłam taką, na przykład, pastę Obatzder, bo ona o tym nigdy nie słyszała. Na szczęście zahaczyła mnie o danie naprawdę znane i popularne w Bawarii, zacytowałam jej więc odpowiednie fragmenty kilku niemieckich książek kucharskich, w oryginale, niech ją szlag. Odpisała, że wprawdzie jej nie przekonałam, ale z drugiej strony nie mieszka w Niemczech od pięćdziesięciu lat! Widzicie, z kim ja muszę pracować… Lunch jest w przyszły czwartek, dam Wam znać, jak poszło. Jeśli dożyję i przeżyję.
Bzyczy coraz gorzej, Dziecko krzyczy, że głodne, pani z Holandii żąda tłumaczenia przepisu na wieprzowinkę z suszonymi owocami, a w dodatku pies chce iść na spacer i położył pysk na klawiaturze… Naprawdę bardzo Was przepraszam,
pozdrawiam bardzo serdecznie,
przygnieciona techniką i własną szlachetnością Natalka
* za gazeta.pl
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |