W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Druga garść różanych spostrzeżeń

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Druga garść różanych spostrzeżeń

Motto: Rosa rosa rosam, Rosae rosae rosa, Rosae rosae rosas, Rosarum rosis rosis (swobodne podejście Jacquesa Brela do łacińskiej deklinacji pierwszej, z piosenki, nomen omen, Rosa)* Motto nr 2: Idealista - to człowiek, który zauważywszy, że róża pachnie ładniej od kapusty, wnioskuje stąd, że będzie z niej także lepsza zupa (Henry Louis Mencken)

Myślałam sobie w zeszłym tygodniu, naiwna, że jedna Gazetka o różach i ich kuchennym zastosowaniu wystarczy. Akurat. A gdzie tam. Naiwna, powtarzam, do kwadratu! Od razu po publikacji pojawiły się głosy Szanownych Czytelników, że przeoczyłam najważniejszy z różanych produktów, mianowicie likier, zwany w Polszcze „rosolisem”.

Samodzielnie przyznaję się też ze wstydem, że w różanych rozważaniach kompletnie zapomniałam wspomnieć o książce „Przepiórki w płatkach róży” Laury Esquivel i aż dziwno mi, że tego akurat przeoczenia nikt mi nie wypomniał. Nie napisałam także o cukrzonych płatkach róż, które są piękne, smaczne, rozkosznie staroświeckie i wciąż cieszą się w świecie dużą popularnością przy zdobieniu deserów od wielkiego dzwonu.

Do rzeczy zatem: po pierwsze, tak naprawdę wcale o likierze nie zapomniałam, tylko już mi się nie zmieścił w tekście, bo Gazetka nie może być za długa – inaczej Mamusia zarzuca mi, że ględzę. Ot co. Dźwięczne miano „rosolis” pochodzi oczywiście od łacińskiej nazwy róży (Rosa, informuję tych, którzy nie dość pilnie słuchali na lekcjach łaciny, aczkolwiek deklinacja tego właśnie rzeczownika jest pierwszym zadaniem, z jakim uczniom przychodzi się zmierzyć, powinni zatem przynajmniej ją zachować w pamięci), mnie jednakże w sposób nieodparty kojarzy się z płynem zgoła innym, mianowicie rosołem. I to nie byle jakim rosołem, ale takim prawdziwym, mieszczańskim, burżuazyjnym wręcz, gotowanym na malutkim ogniu przez wiele godzin, z kilku rodzajów mięs, z podwójną porcją włoszczyzny, listkiem laurowym i zielem angielskim – rosół -> rosolisko -> rosolis (w skrócie)!

Po drugie, miał być likier? Ależ proszę bardzo, oto przepis z mocno już sfatygowanej „Uniwersalnej książki kucharskiej” Marii Ochorowicz-Monatowej (pisownia, jak zwykle, oryginalna):

Likier różany. Nałożyć do szklanego gąsiorka 1 funt listków róży cukrowej obciętych z żółtych końców i obranych tak jak na konfitury, zalać tyle spirytusu, aby listki były wszystkie zanurzone i niech tak stoi w ciepłym pokoju (nie w słońcu) 6 dni. Zagotować gęsty syrop z półtora klgr. cukru, wrzucić jeszcze do niego pół funta róży oczyszczonej, sparzonej i nakropionej cytryną tak, jak na konfitury i smażyć przez 10 minut. W gorący syrop scedzić spirytus z butli i pozostawić niech wszystko razem postoi jeszcze 5 dni. Potem przecedzić przez gęsty muślin i zlać do butelek. Używać dopiero w parę tygodni. Im dłużej stoi, tem będzie smaczniejszy.

Najwyraźniej jeszcze sto lat temu domowa produkcja likieru różanego była postrzegana jako umiejętność uniwersalna…

Jeśli zaś chodzi o przecudownie piękną książkę Laury Esquivel „Przepiórki w płatkach róży”, to mam tylko jedną prośbę – jeśli jej nie czytaliście, to przeczytajcie koniecznie, nie zadowalając się filmem, który ani się umywa do pierwowzoru! Tu mały wtręt literacko-społeczny – zauważyłam mianowicie, że wiele osób, niby to wykształconych i na poziomie, na widok książki, w której w tekście pojawiają się wtrącone przepisy kulinarne, ze wstrętem wstrząsa się i mówi, że czytać tego nie będą, bo to taka (w tonie pojawia się nuta pogardy) „literatura kuchenna”. Przecież nikt ich nie goni od razu do garów! Zjeść to by chcieli, wiem (znam przecież kilku takich!), ale sama myśl o tym, że ktoś może PISAĆ o jedzeniu, budzi w nich w najlepszym razie pobłażliwe rozbawienie. Druga sprawa – opublikowano ostatnio wyniki badania poziomu czytelnictwa w Polsce, a że okazało się, że właściwie nie ma czego badać, bo ilość Polaków czytających cokolwiek mieści się w granicach błędu statystycznego, wywiązała się na ten temat niszowa, ale ożywiona dyskusja wśród intelektualistów. I w każdej, ale to w każdej odsłonie tej dyskusji padało sformułowanie dotyczące większości Rodaków: „Ludzie, którzy w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy nie przeczytali żadnej książki, NAWET kucharskiej”. Hm. NAWET. Po pierwsze – jak się odróżnia książkę kucharską od nie-kucharskiej? Zajmuję się pisaniem o jedzeniu ładnych już kilkanaście lat, książek związanych z tym tematem mam około tysiąca, a ciągle systematyka publikacji kulinarnych jakoś mi umyka – wiem to chociażby z nieudanych prób logicznego ustawienia tych książek na półkach. Po drugie - nie bardzo rozumiem, jak to jest, że książki, których powstanie wymaga wielu badań, studiów i prób praktycznych traktowane są tak lekceważąco, zaś za wartą uznania literaturę uważa się (najwyraźniej) wszystkie te „sagi”, „harlekiny”, kioskowe serie o (excusez le mot) dupie Maryni? Po trzecie - przeczytanie książki stricte kucharskiej (jeśli już przy istnieniu takich ktoś by się upierał) wymaga dużej determinacji, erudycji i wiedzy ogólnej, a tego społeczeństwu ostatnio jakoś zaczyna brakować, jeżeli więc miałoby ono (społeczeństwo) sięgnąć kiedyś po jakąkolwiek książkę, to na pewno nie po kucharską…

Jeśli natomiast chodzi o cukrzone płatki róż, to po pierwsze, łatwo je zrobić samemu (posmarować płatki niepryskanych kwiatów lekko roztrzepanym surowym białkiem, obsypać drobnym cukrem i rozłożyć na metalowej siatce lub arkuszach papieru śniadaniowego do wysuszenia), a po drugie – widziałam ostatnio w BBC, jak bardzo utytułowany brytyjski szef kuchni upichcił – pardon, wykreował raczej – deser z lodów rabarbarowo-różanych, zapiekanych pod bezową skorupką (taki deser zwany jest „pieczoną Alaską”). Deser obsypany był dodatkowo dużą ilością pięknie ocukrzonych płatków róż… Podobno było to wyjątkowo paskudne, pamiętajmy zatem – „Różą zakwita róża i nikt inny” (Wisława Szymborska).

A pointę oddaję dziś w ręce Marii Iwaszkiewicz:

„A jakie ja róże lubię najbardziej? Takie – jak je nazywam – róże prościuchy, lekko pnące, czerwone lub różowe, bardzo obficie kwitnące, właściwie przez całe lato. Rosną poczciwie bez względu na temperaturę i są – gdy się na nie uważnie popatrzy – przypomnieniem i katedr gotyckich, i wspaniałych herbów, i zwykłych wiejskich przyjemności.” (Maria Iwaszkiewicz, Z moim Ojcem o jedzeniu, Wydawnictwo Literackie Kraków 1980)

Chociaż właściwie nie – zupełnie ostatnie słowo będzie jednak należało do mnie: otóż przypominam, że zasuszona róża jest piękną, sentymentalną, romantyczną zakładką do książki…

Serdecznie pozdrawiam,

Natalka

PS. Czyż tytuł dzisiejszej Gazetki nie byłby przydatny przy układaniu dyktanda, à propos erudycji, determinacji i wiedzy ogólnej?

* Deklinacja I, prawidłowa:

N. rosa
G. rosae
D. rosae
Acc. rosam
Abl. rosa
V. rosa!

PLUR.
N. rosae
G. rosarum
D. rosis
Acc. rosas
Abl. rosis
V. rosae




Podziel się linkiem: