W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Cielęcinka, psiakostka!

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Cielęcinka, psiakostka!

We wtorek, za pięć dni, przychodzą na lunch Panie. Zaraz wyjaśnię, kto i dlaczego, chciałabym jednak, żebyście najpierw dobrze poczuli grozę tego stwierdzenia: WE WTOREK PRZYCHODZĄ PANIE.

Panie są z jednego z setek funkcjonujących w Belgii Międzynarodowych Klubów, z sekcji Recipe Exchange Group, zwanej przez nieżyczliwego mi znajomego „Klubem Smażenia Dżemu”, co jest o tyle nietrafne, że jedyną panią w Grupie, która robi przetwory, jestem ja, czym zresztą budzę powszechny podziw (bo już zdołałam wytłumaczyć, że nie z sumy życiowych wschodnioeuropejskich doświadczeń wynika ta działalność, a z przyjemności zapełniania słoików czymś dobrym i bez konserwantów), lekką zgrozę (mamy wszak XXI wiek!) i jednak nabożny szacunek (bo może jest w tym szaleństwie jakaś metoda, może ja po prostu jestem na wyższym stopniu wtajemniczenia, kto wie). Grupa, zwana dalej REG, nie posiada oficjalnego statutu, ale zasady ma ustalone: każda z Pań musi raz w roku „obrachunkowym” urządzić u siebie lunch dla dowolnej ilości gości-członkiń Grupy (REG jest otwarta i dla płci przeciwnej, żaden jednak, jak dotąd, jej przedstawiciel nie wyraził chęci dołączenia do grona).

Pani Urządzająca odpowiedzialna jest za przystosowanie domu do spożycia posiłku, czyli nakrycie stołu, zapewnienie wody, aperitifu z pogryzkami, kawy i herbaty „po fakcie” oraz za przyrządzenie dania głównego. Jedna z Pań Przychodzących przynosi przystawkę dla wszystkich, druga deser, a trzecia wino (białe i czerwone) – reszta Pań to goście bez konkretnych obowiązków, „just for fun”. Data wydarzenia oraz ilość gości zależą od Pani Urządzającej – pierwszym krokiem jest podjęcie decyzji co do dnia, a to wcale niełatwe: środa to na przykład krótki dzień w belgijskiej szkole, dzieci wracają do domu w południe i panie nimi obarczone nie będą mogły przyjść (wprawdzie średnia wieku w REG oscyluje w granicach pięćdziesiąt plus, ale zasada równości dla wszystkich musi wszak obowiązywać); piątek też jest trudny – większość Pań pakuje swoje walizy przed weekendowym wyjazdem w bardziej interesujące klimatycznie regiony i nie ma głowy do gotowania czy chodzenia w gości; trzeba także pilnie zważać, czy w planowany dzień nie ma już zapowiedzianej innej aktywności rozlicznych sekcji Klubu, co mogłoby postawić Panie przed niemiłą i stresującą koniecznością dokonania wyboru; wzrost popularności instytucji strajku generalnego w Belgii ostatnio również zaczął odgrywać ważką rolę w tych ustaleniach – niektóre z Pań bowiem, postawione przed koniecznością objazdu lub zmiany ustalonej przez męża i GPS trasy, tracą kompletnie rezon i gubią się na amen!

Data jest, teraz ilość osób – minimum cztery, wliczając Panią Urządzającą, ktoś musi przecież przynieść przystawkę, deser i wino, nawet jeśli gości bez zobowiązań nie będzie w ogóle. Maksimum? The sky is the limit. Osobiście jestem za składami sześcioosobowymi, łatwiej wówczas nie tylko gotować i podawać, ale i konwersować przy stole. Są jednak w Grupie Panie, dla których istotne jest okazanie wszem i wobec, że ich stół paradny bez problemu pomieści osób dziesięć, a nawet dwanaście – na takie lunche nie chadzam, nie chce mi się bowiem przekrzykiwać gromady podochoconych jedzeniem i winem Pań o rozmaitym stopniu zaawansowania w biegłości posługiwania się językiem angielskim. Poza tym transport przystawki lub deseru na taką ilość osób przekracza moje możliwości tragarskie, a zakup wina na odpowiednim poziomie troszkę bije po kieszeni…

No właśnie: „na odpowiednim poziomie”. W ciągu kilkunastu lat aktywności w REG zauważyłam, że określenie to ma różne odcienie… Domy Pań są zasadniczo z założenia na odpowiednim poziomie, dostosowanym do pozycji zawodowej ich Mężów – duże, w cichych i zielonych dzielnicach, bardzo zadbane, z ogromnymi, doskonale wyposażonymi kuchniami. Wnętrza – ustrojone zbieranymi od pokoleń antykami, pieczołowicie pakowanymi w tiry lub kontenery przy konieczności zmiany miejsca placówki. Porcelana rzadko kiedy schodzi poniżej poziomu Villeroy and Boch, srebra są rodowe, a kieliszki z uczciwych kryształów. Życiowe udogodnienia typu zestaw talerzy IKEA 365+, papierowe serwetki czy szklaneczki po Nutelli są praktycznie nieznane. Wszędzie dyskretnie porozstawiane świeże kwiaty, rośliny doniczkowe bujne i zadbane. W toaletach dla gości pachnąco, błyszcząco, elegancko.

Ale ten „odpowiedni poziom” zmienia się, kiedy już dojdziemy do meritum całego spotkania, czyli do jedzenia. Pardon, wyraziłam się nieprecyzyjnie – poziom nie zmienia się w sensie obiektywnym, to w moich oczach gwałtownie on opada. Bo dla mnie jednak najważniejsze jest, czym tych gości podejmiemy, co damy im jeść, jak wprowadzimy w życie motto Grupy „dobre jedzenie w dobrym towarzystwie” (to drugie jest, rzecz jasna, niekwestionowalne) - bo choć rozbawieniem przejmuje mnie staro- i nowopolska zasada „zastaw się, a postaw się”, to przecież w końcu nie jest mi ona tak do końca, zupełnie i kompletnie obca… Nie chodzi o pieniądze – chodzi o wkład, zaangażowanie, należyty namysł, rozważenie wszystkich za i przeciw, znalezienie wreszcie tej najbardziej odpowiedniej kompozycji, a w końcu najlepsze możliwe wykonanie i tryumfalne podanie na stół!

Tymczasem jednak dla Pań ważniejszy jest dobór koronki przy serwecie do wzoru na krysztale kieliszków. Kompozycja kwiatów na stole, powtarzająca motyw z porcelany. Drewniane pudło z kilkunastoma rodzajami herbaty w torebkach, podsuwane każdej z Pań na zakończenie lunchu. Nie chcę być złośliwa i narzekająca (ostatnio zdarza mi się to nazbyt często, chyba winne jest szaro-mglisto-mżawkowe belgijskie przesilenie wiosenne, bo przecież nie wiek?) – gdyby było tak okropnie, dawno bym sobie z REG poszła. Ale lubię te kobiety, spragnione rozmowy wykraczającej poza ramy small talk. Niektóre gotują świetnie same z siebie, niezależnie od tego, czy się im chciało, czy niekoniecznie. Zresztą obserwacja priorytetów na gruncie międzykulturowym też jest ciekawa.

Tak czy owak – padło w końcu i na mnie. Wspomniałam, że każda z Pań ma OBOWIĄZEK grupowy raz w roku urządzić swój lunch, mnie jednak przez kilka ostatnich lat jakoś ten nakaz omijał – a to któreś Dziecko było chore, a to żadna data nie dawała się ustalić, to znów przerabiali nam taras i nie miałam ochoty na lunch w dodatkowym towarzystwie robotników za oknem. Na cudze lunche owszem, chodziłam, chętnie nosząc przystawki i desery (tarte Tatin z bananów plus krem jogurtowo-karmelowo-bananowy z pokruszonym puchatym karmelem, na przykład). Ale w urządzaniu własnego lunchu, w byciu Panią Urządzającą, jakoś wyszłam z wprawy.

Data ustalona (wtorek), Pań przyjdzie pięć, czyli moja ulubiona liczba – czas zatem rozejrzeć się po domu, ustalić, co i jak, a potem zasiąść do najprzyjemniejszego – układania menu. Tyle, że… Hm. Antyków jakoś mało (mam tłumaczyć Pani Niemce, dlaczego?). Porcelana na pewno nie jest z Villeroya z Bochem, w dodatku po uważnej inspekcji okazuje się nieco wyszczerbiona – jakoś na co dzień mi to nie przeszkadzało… Serwetki „materialne” mam, tylko że nie pasują do serwety – jedynej, z której udało się wywabić plamy po niezliczonych rodzinnych obiadach. Dobrze, że sztućce po Babci mają się dobrze, bezpieczne w swoim zielonym, sfatygowanym kuferku. Na ścianę zbryzganą coca-colą przez Starsze Dziecko, które jakiś czas temu koniecznie i natychmiast musiało sprawdzić, czy rzeczywiście cukierek M&M’s wrzucony do butelki coca-coli powoduje wybuch tej ostatniej – powoduje, wierzcie mi i nie próbujcie sami – nic już nie poradzę, brązowe kropki nie dają się zmyć. Na półkę nadgryzioną w ataku niezrozumiałego szału przez psa (potem się okazało, że pod spód wpadła psia piłeczka i Gucio próbował się do niej przegryźć) – też nie (a właśnie, co ja zrobię z psem, który ma zwyczaj radośnie witać gości, a z tym Panie mogą mieć emocjonalny problem? chyba zamknę go w naszej sypialni, choć trochę szkoda - jest zdecydowanie najozdobniejszym elementem naszego domu). Kwiatków, zasuszonych z braku pamięci, raczej już nie odratuję, a nowych jednak kupować nie będę, bo mam litość – za jakie grzechy mają podzielić los tych pierwszych? Mebli nie zmienię, mogę jedynie przykryć narzutą dziurę w kanapie – wspólne dzieło Dzieci i psa. Toaleta "gościowa" prezentuje się jako tako, trzeba tylko przykręcić nowe uchwyty na ręcznik i mydło - Mąż, wzdychając, zgłosił gotowość do przeprowadzenia koniecznych działań. Na nowe kieliszki (stare wytłukły SIĘ) mogę się szarpnąć, co mi tam. Dziewczę Sprzątające solennie przyrzekło przyjść w przeddzień lunchu i dołożyć wszelkich starań. Tylko te zasłonki… jakoś tak pomięte, smętne i lekko przyszarzałe… może powiesić nowe? Sześć nowych zasłon, które trzeba nabyć, odprasować, przyciąć, sfastrygować, przeszyć na maszynie (a gdzie jest moja maszyna do szycia?!), znów odprasować i powiesić? Za co? Za jakie grzechy? Zainterpelowana na Facebooku Przyjaciółka z Krakowa (kazała się dla potrzeb Gazetki tytułować Przyjaciółką z Pięknymi Włosami) autorytatywnie orzekła: Zdejmij stare, nie zakładaj nowych. W końcu w Belgii mieszkasz. Prawda – w ramach koniecznej przejrzystości życia marynarskich żon w Belgii i Holandii zanikł zwyczaj zasłaniania wnętrz domów. Ale jak to tak, jęczę na Facebooku. Tak zupełnie na goło? Olej to, rzecze kolokwialnie a stanowczo Przyjaciółka, ważniejsze co im dasz do jedzenia (Przyjaciółka ma to samo kulinarne podejście do życia, co ja).

Uwaga z gruntu słuszna i zgodna z moimi poglądami – co tam zasłonki z serwetkami, trzeba wrócić do tematu cielęcinki, bo czas ucieka, a po kieliszki muszę jechać. I może jednak po nowe talerze. Co? To już trzecia strona Gazetki?! Znów się rozpędziłam i to niezupełnie na temat – zatem o tytułowej cielęcince i o tym, dlaczego właśnie o niej, będzie za tydzień! Może wreszcie uda mi się napisać coś o jedzeniu, a może nawet dołączę jakiś przepis, kto wie… W każdym razie będzie o tym, czy Panie cielęcinkę przeżyły.

Pozdrawiam wszystkich jak zwykle niezwykle serdecznie,

przejęta zawiłościami podejmowania gości

Natalka




Podziel się linkiem: