W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Ch’ti, le Welsh i potjevleesch (którego nie było)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Ch’ti, le Welsh i potjevleesch (którego nie było)

To nie tajemniczy kod, to opowieść o wycieczce do krainy, w której mówi się szczególnym językiem Ch'ti, turystom podaje "le Welsh", choć czegoś takiego wśród tradycyjnych dań raczej się nie uświadczy - ale "potjevleesch" należy już najwyraźniej tylko do świata tradycji...

Dwa tygodnie temu nie było Gazetki z powodu mojego straszliwego przeziębienia, które choć skupiło się głównie na uniemożliwianiu mi właściwego pobierania powietrza, spowodowało także zatrzymanie bardziej skomplikowanych procesów o charakterze intelektualnym. Nie zawracałabym Wam głowy stanem mojego zdrowia, gdyby nie to, że ów gwałtowny kryzys spowodowany był wycieczką w piękny, a niedoceniany przez szerszą publiczność, region Francji – Opalowe Wybrzeże. Zapewne dużo z Was widziało przezabawny film „Jeszcze dalej niż Północ” – no, to było właśnie tam, w krainie zimna niepojętego dla Francuzów z Południa, kuriozalnego lokalnego języka Ch’ti, bunkrów z rozmaitych okresów nadaktywności militarnej Francuzów oraz „le Welsh” (o tym ostatnim za chwilę). To było tam, gdzie rzesze Anglików przeprawiają się przez Kanał na dwa sposoby (tunelem i wodą), by podążyć zaraz w regiony cieplejsze, obfitujące w tanie wino, oliwki i dojrzałe w południowym słońcu pomidory. Tam, gdzie Napoleon w swych najlepszych chwilach stał na murach Boulogne-sur-Mer i wypatrując białych skał Dover kombinował, jakby tu jednak rozszerzyć swe najjaśniejsze panowanie na te uparte, heretyckie Wyspy.

Pojechaliśmy tam w piętnaście zaprzyjaźnionych osób, w wieku od trzech miesięcy do lat czterdziestu plus. Był jeszcze nasz ukochany seter – Gustaw, zwany Guciem, co w sensie żywieniowo-restauracyjnym dodatkowo komplikowało sytuację. Większość dorosłych chciała odzipnąć przez chwilę od Brukseli, silna była również frakcja amatorów świeżych owoców morza, a nieco skromniejsza – maniaków zwiedzania bunkrów. Dzieci chciały urwać się na jeden dzień ze szkoły i wykąpać w morzu (!), pies zaś był szczęśliwy, że jest w dużej grupie skorej do zabawy, głaskania i taplania w wodzie. Pojechaliśmy do Wimereux, rzut beretem od miejsca rozmyślań Napoleona. Miasteczko jest naprawdę piękne, zjeżdża się do niego ze wzgórza i przyznaję, że widok kilkuset kolorowych domków przytulonych do morza robi duże wrażenie, nastrajając optymistycznie.

Architektura tak barwna pozwoliła na chwilę zapomnieć o brutalnej rzeczywistości, która jednak przypomniała o sobie porywistym wiatrem, gwałtownym spadkiem (w porównaniu z Brukselą) temperatury i przelotnym – na razie – deszczem. Nie chcę Wam obrzydzać regionu – bo na Opalowym Wybrzeżu naprawdę jest pięknie – ale następnego dnia deszcz lał już ciurkiem, a temperaturę miał zbliżoną do fachowo zrobionej margarity… Zdecydowanie warto tam się wybrać, trzeba tylko, planując wycieczkę, zaopatrzyć się w wiarygodne źródło długoterminowych prognoz – trzeciego dnia wprawdzie już nie padało, za to wiało tak mocno, że na imponujących klifowych przylądkach Cap Gris Nez i Cap Blanc Nez z trudem udawało utrzymać się na nogach.

Zwiedzanie zwiedzaniem (deszczową niedzielę wykorzystaliśmy sprytnie na wizytę w wielkim akwarium Nausicaa w Boulogne; szczególnie polecam meduzy oraz lwy morskie – z pyska wypisz wymaluj nasz Gucio), od tego są fachowe przewodniki – w nich też wielbiciele nadmorskich umocnień militarnych znajdą zapewne wszelkie przydatne informacje na temat bunkrów. Ważne jest, co żeśmy jedli. No właśnie… Przed wyjazdem, wywiązując się z automatycznie przypisanej mi funkcji konsultanta kulinarnego, zrobiłam tzw. research, z którego wynikało, że podstawowym pożywieniem nadmorskiego ludu są – nigdy nie zgadniecie – ryby i owoce morza! I to jakie! Escavèche – rybki gotowane w occie z rozmaitymi dodatkami; śledzie na wszelkie sposoby; mule z frytkami; sałatka na ciepło z przegrzebkami; zupy z ryb i skorupiaków; gainée boulonnaise, czyli gulasz z ryb atlantyckich podprawionych śmietaną (specjalność lokalna)… A oprócz ryb jeszcze rozmaite pożywne dania z duszonego mięsa i tytułowe potjevleesch, czyli różne rodzaje mięsa, w tym królicze, w galarecie. Z pewnym zdziwieniem zorientowaliśmy się zatem tuż po przyjeździe, że szczególną popularnością na całym Opalowym Wybrzeżu cieszą się restauracje sieci o dźwięcznej nazwie „Ch’ti Charivari”, serwujące dania kuchni… sabaudzkiej! Fondue w rozlicznych odmianach; reblochonade z tradycyjnymi dodatkami; tartiflette, a jakże. Frakcja wielbicieli owoców morza, dowodzona przez Starsze Dziecko, złożyła gwałtowny protest. Ruszyliśmy więc szukać knajpy, która: a) podaje owoce morza; b) będzie położona na brzegu, bo sztorm był widowiskowy; c) będzie chciała przyjąć piętnaście osób w wieku różnym, z czego dwie w dziecięcych wózkach, oraz sporego, energicznego i mokrego psa. Frakcja amatorów wykwintnej kuchni musiała spuścić z tonu, bo do żadnej eleganckiej knajpy nie chciano nas wpuścić, pod jakże wygodnym pretekstem braku miejsc. W końcu wytypowaliśmy miły barek na nadmorskiej promenadzie, którym to szlakiem przemykały zgięte pod naporem wiatru, okutane w zimowe kurtki postacie, obryzgiwane co i rusz gwałtownie przybierającym morzem (akurat był przypływ) – na szczęście znalazło się kilka stolików w środku. Jedzenie – typu bistro, jak to często we Francji bywa. Przy okazji wyszło na jaw, że nie owoce morza i nie ryby są lokalną specjalnością, lecz danie o dźwięcznej nazwie „le Welsh”. Po bliższej inspekcji okazało się, że jest to francuska wersja grzanek „Welsh Rarebits (lub Rabbits)”, niezbyt apetyczna na pierwszy rzut oka: ot, talerz rozpuszczonego sera o pomarańczowej barwie – konkretnie chestera z pobliskiej Walii (stąd i nazwa). Pod serem można było znaleźć grzankę, zaś na wierzchu zdarzał się jeszcze plaster szynki lub sadzone jajko. Nie było to niejadalne, choć na pewno wyczerpujące dla przewodu pokarmowego, jednak taka lokalna specjalność nie satysfakcjonowała wszystkich. Na szczęście znalazły się też mule z frytkami, wędzony łosoś i krewetki z majonezem…

Piszę o tym szczegółowo, gdyż przy dalszym poznawaniu miejscowego rynku knajpowego okazało się, że trafiliśmy do najbardziej typowego przybytku – wszędzie na wybrzeżu można było zjeść „le Welsh”, mule z frytkami (choć sezon na nie akurat się skończył), krewetki typu raczej przemysłowego i grzankę z wędzonym łososiem. Dania obiecywane przez mój research w menu nie występowały – oprócz wspomnianych muli i może jeszcze śledzi w occie lub oleju. Zdarzała się też zupa rybna… Ryby jako takie były, ale miałam wrażenie, że raczej z obowiązku, niż szczerej przyjemności – głównie łosoś smażony lub gotowany, czasem dorsz lub raja. Jakoś mało było w tym z jednej strony fantazji (banalne sosy i dodatki), a z drugiej - takiej elementarnej nadmorskiej uczciwości: kawał ryby prosto z sieci, rzucony na grill lub patelnię, obok garść świeżych szarych krewetek i pół cytryny… Krewetki były zawsze z mrożonki, zupa rybna i rouille do niej – ze słoika, a wędzony łosoś z tacki. Kiedy trafiliśmy do knajpy, która jednak podawała owoce morza (ostrygi, kraby, ślimaki itp.), to okazały się one niezupełnie pierwszej świeżości. A owoce morza – podobnie jak przysłowiowe jajeczko – nie mogą być „częściowo nieświeże”, niestety.

Nas oczywiście ograniczały dzieci, pies, wózki i liczba uczestników „wycieczki” – w knajpach eleganckich zapewne można było zjeść coś bardziej satysfakcjonującego, bardziej oryginalnego lub, wręcz przeciwnie, tradycyjnego. Ale nie o to mi wcale chodzi – marzył mi się brzeg morza pełen małych barków z prostymi, tętniącymi uczciwością daniami z ryb i lokalnych skorupiaków, których wszak w Morzu Północnym nie brakuje. Z zupą rybną gotowaną na miejscu z tego, co udało się złowić, z grzankami z wczorajszej bagietki, a nie przemysłowymi kwadracikami z torebki. Z gorącymi morskimi ślimakami w selerowym rosołku. Ze stosami szarych krewetek, które niechby tam nawet trzeba było sobie samemu obierać, z domowym majonezem. Sami wiecie.

I tak miałabym z Opalowego Wybrzeża wrażenia raczej ambiwalentne (krajobraz - tak, jedzenie – no cóż), gdyby nie obiad spożyty ostatniego dnia, zupełnie przypadkowo, w rozpaczy i o nietypowej porze dnia. Ale o obiedzie opowiem Wam za tydzień, gdyż pozwoli mi to przejść płynnie do następnej Gazetki, którą chciałabym poświęcić problemom z wybieraniem knajpy – a jest to zagadnienie równie skomplikowane, co układanie menu…

Pozdrawiam serdecznie,

poszukiwaczka uczciwego jedzenia

Natalka




Podziel się linkiem: