W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Biblioteczne pogaduszki

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Biblioteczne pogaduszki

Lubię czytać. Co gorsza – lubię kupować książki. Nawet Dzieci wiedzą, że choć ich prośby o duże lody, gofra na patyku (są w Belgii i takie!) czy malinową watę cukrową wymagają z ich strony szczególnej negocjacyjnej przebiegłości, to na książkę zawsze dam się naciągnąć. Bez gadania i na jakąkolwiek, nawet na kolejny tom „Rekordów Guinessa” (zbieracka mania Starszego Dziecka).

Pokusy zbieractwa nie są mi obce – wszak bibliotekę, liczącą sobie jakieś tysiąc woluminów, poświęconych li i jedynie rozmaitym aspektom życia kulinarnego, można chyba nazwać Kolekcją? Nie ma w niej żadnych kryteriów doboru, poza jednym, banalnym – książka musi być ciekawa. No i z tym właśnie jest coraz gorzej.

Piętnaście lat temu wspierałam przede wszystkim wydawnictwa brytyjskie – nabyłam wszystkie dzieła Delii Smith (wspaniałe, czytuję je do dzisiaj, do poduszki na pociechę), pierwsze, w istocie inspirujące, książki Gordona Ramsaya (zanim poszedł w zniechęcającą komercję), fascynujące, trochę nawiedzone, dzieła Gary’ego Rhodesa i Ricka Steina. Każdą rzecz, jaka wyszła spod pióra Nigela Slatera, kupowałabym i dzisiaj, gdyby nie to, że autor zrobił tak błyskotliwą karierę, iż jego książki wydawane są wyłącznie w twardych okładkach…

Od jakiegoś czasu jednak nic ciekawego w brytyjskich księgarniach nie mogę znaleźć. Delia już nie pisze, panowie kucharze stali się takimi celebrytami, że naiwni ich rodacy kupią każdą książkę, byle z właściwym nazwiskiem na okładce, nie ma więc znaczenia, co będzie w środku – i w istocie nie ma tam nic wartego uwagi. Brytyjczycy – mimo coraz wyższego poziomu kulinarnego konkursu BBC MasterChef – jakoś nie potrafią wyprztyknąć spośród siebie młodych, utalentowanych kucharzy, którzy potrafiliby przesunąć kulinarny horyzont poza kolejną publikację o kuchni włoskiej made in GB. W dodatku po okresie gwałtownego rozwoju ambicji kulinarnych na Wyspach, obserwuję teraz zdecydowane zwijanie sztandarów – większość książek ma w tytule słowo „easy”… A mnie „easy” nie interesuje, bo zasadniczo widzę codzienne gotowanie jako działalność bezproblemową, pole łatwych zwycięstw – i choć doskonale rozumiem, że trzeba wstępującemu pokoleniu wytłumaczyć, jak ugotować makaron lub upiec ziemniaki, to mam wrażenie, że o tych „średniozaawansowanych” i „zaawansowanych” w ogóle zapomniano - większość książek przeznaczona jest dla grupy „początkujących”. Ja zaś potrzebuję książek, które mnie nauczą czegoś niezwykłego, coś przypomną, wyjaśnią co, kiedy i dlaczego, pomogą przebrnąć przez skomplikowany kulinarnie proces. Nie chcę książek „Łatwa kuchnia indyjska”, na przykład, bo nie rozumiem, co w zwykłej, codziennej kuchni Hindusów może być trudnego – wolałabym raczej książkę pod tytułem „Skomplikowane dania starożytnej kuchni indyjskiej”, bo mogłaby być fascynująca, nawet jeśli problematyczna wykonawczo. Nie bawią mnie książki o uproszczonym gotowaniu risotta (mieszamy wszystko i do piekarnika, a potem możemy pobawić się ajfonem), bo objawem mojego podeszłego wieku jest święte przekonanie, że przez dwadzieścia minut naszego stania przy kuchence i mieszania w garnku z ryżem świat nie zdąży się zawalić. Tak, z mojego punktu widzenia książkom z „easy” w tytule brakuje podstawowego kryterium, zgodnie z którym rozbudowuję moją bibliotekę – nie są ciekawe.

Zmieniłam zatem kontynent i zaczytuję się oto starymi amerykańskimi książkami o deserach. Sama sobie się dziwię, właściwie: po pierwsze – nie przepadam za słodyczami. Oczywiście, nie jest tak, że na widok deseru uciekam z krzykiem pełnym zgrozy. Piekę w niedzielę ciasto, dam się namówić na ciepłą szarlotkę. Domowe lody są, jak wiecie, moim ukochanym hobby. Nie dołuję również urodzinowego Dziecka odmową zjedzenia tortu. Zdarza mi się – wyznaję ze wstydem – wsadzić en passant palec do słoika z Nutellą… Ale zasadniczo na deser wolę jeszcze jedną porcję krewetek z czosnkiem, pietruszką i papryczką chilli. Albo ostrygi. Albo jeszcze trochę tych kalmarów smażonych z papryką…

Po drugie: cóż też mogą mi na tym polu zaproponować Amerykanie?! Przecież nawet te najbardziej „sofisticated” kulinarnie spośród moich amerykańskich znajomych, bez żadnych obiekcji pieką ciasta z pudełka, czyli gotowego miksu. Tu wtręt maleńki - typowe amerykańskie „eleganckie” ciasto z mojego doświadczenia wygląda następująco: „yellow cake mix”, czyli „mieszanka do żółtego ciasta” (zwykłe ciasto na proszku do pieczenia, bez żadnego dodanego smaku, wystarczy zawartość pudełka wymieszać z jajkami, czasem z mlekiem i siup do piekarnika), upieczone w tortownicy, przekrojone horyzontalnie i nadziane miksturą pod nazwą ”whipped frosting” (kupioną w stanie zamrożonym) oraz mandarynkami z puszki. Co jest w takim fabrycznym „whipped frosting”, wolę osobiście nie dociekać - jest to przeraźliwie słodka, biała, lepiąca się, w istocie puszysta, masa o denerwującym (mnie przynajmniej) posmaku kulinarnej chemii. Starsze Dziecko to uwielbia, ale odkąd zostało amerykańskim Skautem, żyje kultem Nowego Wspaniałego Świata, nie bacząc nawet na odnotowywany ostatnio spadek znaczenia tegoż. A zresztą: „America is back!”, podobno… Oby to nie znaczyło wzrostu światowej popularności „whipped frosting” na „yellow cake” z owocami z puszki!

Wracając jednak do moich książek – konkretnie chodzi mi o Wooden Spoon Dessert Book autorstwa Marylin M. Moore z 1990 roku oraz Book of Great Desserts Maidy Heatter z 1975 roku. Obie nabyłam na kiermaszach książek z drugiej ręki – nie rozumiem, dlaczego ich poprzedni właściciele chcieli się ich pozbyć! To pasjonująca lektura, opowieść o czasach, kiedy jeszcze pamiętano, że pradziadkowie przybyli z różnych części świata i przywieźli ze sobą swoje tradycje i upodobania, zaś dziadkowie i rodzice dostosowali to dziedzictwo do miejscowych możliwości. To świat małych miasteczek, w których Pani Brown robi najsmaczniejsze ciasto marchewkowo-ananasowe, Pani Johnson słynie z tortu pekanowego z czekoladową polewą, zaś w ogrodzie Państwa Allen rośnie najlepszy rabarbar do pierwszego owocowego ciasta w sezonie. Świat, w którym do placka bananowego pasował krem orzechowy, ciasto pomarańczowe polewało się lukrem z dodatkiem rumu (pyszne, robiłam!), do piknikowego ciasta z Kalifornii dodawało się dzikie persymony prosto z drzewa, zaś nikt na widok masła nie widział jednocześnie swych zatkanych cholesterolem arterii. Świat, w którym jeszcze nie dawano do ciasta obłędnej ilości cukru, by zamaskować brak jakiegokolwiek smaku, by choć tak uatrakcyjnić kompletną nijakość industrialnych produktów…

Ciasto z kminkiem, z przepisu przywiezionego z wiktoriańskiej Anglii. Torty i placki z Europy Środkowej – czasem zupełnie już zamerykanizowane, ale tym bardziej interesujące. Deser z resztek ciasta „anielskiego” ("angel food cake", ciasto bez tłuszczu, na samych białkach, znakomite skądinąd) z bitą śmietaną, owocami i rozpuszczoną galaretką. Kreolskie ciasta z bakaliami i rumem. Puddingi gotowane na parze. „Paje” ("pies") z sezonowymi owocami, uświetniające każdy niedzielny obiad (to wspaniałe, widzieć rok jako korowód ciast owocowych - od rabarbaru, przez truskawki, czereśnie, wiśnie, morele i brzoskwinie, do fig, winogron i gruszek, by potem całą zimę, przy „paju” z suszonych jabłek tęsknić znów do pierwszego, delikatnego, różowego rabarbaru…). Starożytny (na miarę Ameryki, oczywiście) "shoofly pie", czyli „paj” z melasą, do której lgnęły muchy i trzeba je było przeganiać, stąd nazwa („A sio, mucho!”). Desery, które mogły powstać wyłącznie w Ameryce – ciasto czekoladowe, w którym tłuszcz i jajka zastąpione są przez majonez (naprawdę!); „paj” z zielonymi pomidorami, cynamonem i pieprzem; „paj” z nadzieniem ze słonych krakersów (a ma być ich dokładnie czterdzieści dziewięć, co jest w przepisie podkreślone), karmelu i korzeni – ponoć smakuje dokładnie, jak ciasto z jabłkami, a robione było na przednówku, gdy nawet już i suszonych jabłek zabrakło; wreszcie – słynne ciasto z puszkowym koncentratem zupy pomidorowej, ukoronowanie „amerykańskości”. Wbrew pozorom nie jest to wymysł epoki pop-artu, tylko naprawdę stary przepis z lat dwudziestych ubiegłego wieku…

A pointy dziś nie będzie, porzucam Was tutaj z tymi wszystkimi słodkościami i wracam do moich americana – tym razem The Taste of Oregon, z 1980 roku.

Serdecznie pozdrawiam,
zaczytana, wirtualnie zasłodzona, nareszcie zaintrygowana Ameryką
Natalka




Podziel się linkiem: