W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / W poszukiwaniu różowej rybki, czyli o koszmarze menu dla dzieci

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


W poszukiwaniu różowej rybki, czyli o koszmarze menu dla dzieci

Tydzień temu opisywałam, jak cudem niemal uniknęłam zatopienia w gorących falach alpejskich serów, skądinąd znakomitych (Gruyère, Beaufort, raclette., Tomme de Savoie, Abondance i tak dalej, a wszystkie nie tylko dobre, ale i z AOC, co gwarantuje jakość nawet w naszych wystandaryzowanych czasach), ciężko jednak strawnych w formie płynnej.

Dzięki temu, iż Starsze Dziecko okazało niezwykły (wedle słów Pani Instruktorki) talent do snowboardu, udało mi się uciec od konieczności współdzielenia z nim kolejnych porcji wrzącej substancji – bowiem fondue oraz raclette przyrządzane są w restauracjach dla co najmniej dwu osób, o czym zapomniałam wspomnieć w poprzedniej Gazetce. Młodsze Dziecko wykazało w tej sprawie niezwykłą asertywność, informując krótko i dobitnie, że a) jedno fondue na tydzień wystarczy, szczególnie w obliczu wszelkich innych możliwości kuchni francuskiej, b) nie będzie się niepotrzebnie tuczyć serem, skoro może czekoladą oraz c) rybka z sałatą ogólnie jest zdrowsza. Ponieważ mogłabym dyskutować jedynie z drugą częścią punktu b), poparłam to oświadczenie gorąco… i tak pozostałam na placu boju sama, bowiem Dziecko Starsze także odznacza się daleko posuniętą asertywnością i nie zamierzało poddać sprawy fondue/raclette bez walki. Na szczęście jednak urocza (w istocie, co dla Starszego Dziecka bynajmniej nie było obojętne) Instruktorka mogła prowadzić lekcje jedynie w porze obiadowej, problem rozwiązał się sam – na zamawianie ciągnącego się sera oraz jego równie ciągnącą się konsumpcję nie starczało nam czasu.

Starsze Dziecko zostało zatem spacyfikowane kanapką i batonikiem Snickers, Młodsze zaś, w moim towarzystwie, wyruszyło na poszukiwanie upragnionej rybki - najlepiej pesce spada (czyli miecznika) z grilla, z cytrynką, choć mieszany grill z morskich stworzeń też zostałby życzliwie przyjęty. W tym miejscu musiałam jednak odwołać się do realiów, zatem w krótkich żołnierskich słowach uprzytomniłam Dziecku różnice między stacją narciarską we francuskich Alpach a rybodajnym wybrzeżem Kalabrii. Szczęśliwie Młodsze Dziecko było w ugodowym nastroju i łaskawie zgodziło się zawęzić poszukiwania do tak zwanej „różowej rybki”, czyli (jak łatwo zgadnąć) łososia.

(rybka wymarzona)

(rybka ostatecznie uzyskana)

Jednak nawet „różowa rybka” wydawała się nieosiągalna. Schroniska i knajpy na trasach zasadniczo rybek nie prowadzą, w żadnej postaci. Z kolei eleganckie miejscowe restauracje, sprowadzające jakieś zmiennocieplne z regionów je produkujących, rzadko kiedy budowane są na narciarskich trasach, schodzenie zaś ze stoku wyłącznie w celu spożycia rybki nie leżało, mimo wszystko, w sferze naszych zainteresowań. Młodsze Dziecko okazało jednakże daleko posuniętą dzielność i bez większych afer zadowalało się talerzem lokalnych serów z sałatą, szczerze ucieszone, że w Górnej Sabaudii nie produkuje się niebieskiego sera. Po wielu próbach (dzięki nim uzyskałam w tym sezonie niezły przegląd miejscowych możliwości kulinarnych) pod główną stacją wyciągu znalazłyśmy wreszcie hotel z restauracją na tyle rustykalną, że nie było nam głupio wchodzić do niej w zaśnieżonych narciarskich butach – restauracją, która w dodatku serwowała smażonego łososia i to w menu dla dzieci!

Tu kilka słów wtrętu – szczerze nienawidzę tak zwanego „menu dla dzieci”. Dlaczego restauratorzy sądzą, że szczytem knajpowych marzeń dziecięcych są wyłącznie hamburgery, kiełbaski lub „chicken nuggets” w towarzystwie frytek i keczupu?! Dlaczego karmią dzieci niezdrowym, tłustym, fabrycznym świństwem, zawsze smażonym w głębokim tłuszczu, a w dodatku po cenach promocyjnych (taki „dziecięcy” posiłek kosztuje grosze w porównaniu do dania „dorosłego”)?! No dobrze, podobno keczup jest zdrowy, bo likopen (zbawczy dla naszej skóry, kości i serca karotenoid) najlepiej przyswaja się dopiero po termicznej obróbce pomidorów… Ale nawet makaron w porcjach dla dzieci jest albo nędzną namiastką bolognese, wyraźnie doprawioną wzmacniaczami smaku, albo „pacituchą” z mdłym sosem śmietanowym, szynką i najtańszym serem. Czasem pojawia się pizza – twarda, tłusta i z mrożonki. Czasem naleśniki z owocami, mdląco słodkie i nieodmiennie przyozdobione falami sztucznej bitej śmietany. W dodatku te specjały podawane są w restauracjach, w których jedzenie dla dorosłych stoi na zupełnie niezłym poziomie – co zatem powoduje, że wstępujące pokolenie karmione jest junk foodem? I jakim cudem ma ono później wyrosnąć na grupę obdarzonych smakiem, świadomych swoich preferencji dojrzałych ludzi, czyli przyszłych potencjalnych klientów tych samych restauracji?! Niewiele jest miejsc, przynajmniej we Francji i Belgii, gdzie oferuje się dzieciom po prostu mniejsze porcje tego samego, co z przyjemnością konsumują ich rodzice. Moje Dzieci nie są amatorami ani hamburgerów (zwłaszcza tych produkowanych przemysłowo, z niewiadomego mięsa, sprasowanego do konsystencji płyty pilśniowej), ani „nuggetsów” (ze zmielonego na kompletną paćkę mięsa, w dodatku z kurczaków hodowanych w systemie klatkowym!), ani nawet kiełbasek, też zazwyczaj niewiadomej proweniencji, za to tryskających tłuszczem na prawo i lewo. Młodsze Dziecko w ogóle nie życzy sobie jadać mięsa, o ile tylko może tego uniknąć. Starsze Dziecko z kolei nie lubi frytek. Oboje akceptują pizzę wyłącznie na cienkim włoskim spodzie. Makaron musi być al dente, sosu na nim mało, a ser świeżo starty. Najbardziej zaś chcą jeść to, co jest specjalnością zakładu, jakiś sezonowy przysmak, coś ciekawego, lokalną specjalność, danie dnia lub tygodnia… Z drugiej jednak strony są zwykłymi dziećmi i nie lubią konfrontacji z dużym, wypełnionym po brzegi talerzem – a choć Francji daleko w szczodrości porcji do Niemiec, to taka Tartiflette (ziemniaki zapiekane z serem, lokalna specjalność) podawana jest w porcjach niewyobrażalnych dla człowieka o standardowym żołądku. Podobno restauracjom nie opłaca się przyrządzać małych porcji dań z karty – wielka szkoda, zwłaszcza że chodzenie do knajpy z dziećmi, tymi zainteresowanymi jedzeniem, uważam za jedną z większych kulinarnych przyjemności, zaś pozbawianie ich możliwości zjedzenia w elegancki sposób tego, na co mają naprawdę ochotę, wydaje mi się pozbawione sensu i niewychowawcze. Do koszmaru restauracyjnej oferty dla dzieci będę jeszcze nie raz wracać, bo każda wyprawa do „miasta” dostarcza kolejnych refleksji.

Wracając zaś w Alpy - na szczęście jednak (zarówno dla zdrowia fizycznego Młodszego Dziecka, jak psychicznej równowagi jego matki) znalazł się wyżej wspomniany hotel z rustykalną restauracją. I tam menu dla dzieci, choć nieodmiennie rozpoczynało się od hamburgerów i mielonego kuraka z frytkami, oferowało także smażonego łososia (yes! – choć z niewiadomych przyczyn polanego po usmażeniu śmietaną), małą porcję tartiflette oraz steki z grilla. W dodatku – ku wielkiemu ukontentowaniu Młodszego Dziecka – jako dodatek można było zamiast frytek zamówić tagliatelle lub gotowane warzywa!

No i proszę – tak się zapiekłam w obrzydzeniu do „menu dziecinnych”, że w ogóle nie napisałam o tym, o czym zamierzałam na samym początku, czyli o świetnym steku, jaki zjadłam w masywie Megève oraz o różnych postaciach sałaty z ciepłym kozim serkiem. Co się odwlecze, to nie uciecze, jak mówi starożytne przysłowie pszczół i za tydzień też będzie okazja, żeby skreślić parę słów (wszak koniec świata ma być dopiero pod koniec przyszłego roku). Tymczasem jednak muszę zmienić tytuł z: „Wypróbowanych sposobów unikania przeżarcia serem” na „W poszukiwaniu różowej rybki”…

Pozdrawiam serdecznie,

walcząca z kulinarnymi absurdami
Natalka

PS. Zdjęcia są tym razem z Fotolii...




Podziel się linkiem: