Kochani! Dzisiaj Gazetki właściwie nie będzie – siedzę już na walizkach, nerwowo sprawdzając, czy aby na pewno wszystko spakowałam… Jadę właśnie na tydzień w góry, pohasać jeszcze chwilę na śniegu, jak co roku o tej porze. Tym razem jednak jadę sama z Dziećmi, gdyż Mąż Nieszczęsny z powodów zawodowych musi zostać w Brukseli!
Ferie natomiast, zwane tu pięknie Krokusowymi, mamy właśnie teraz, a szkoły obrządku flamandzkiego nie są chętne do zwalniania uczniów z obowiązku szkolnego w innych, niż ustawowe, terminach. Wszystko bardzo fajnie, samochód lubię prowadzić, na nartach lubię jeździć (Dzieci szczęśliwie też), Alpy francuskie też lubię, kuchnię tamtejszą lubię bardzo. Ale. Ale. Po pierwsze muszę nauczyć się zakładać łańcuchy, gdyż ostatnie dwadzieścia kilometrów do naszej stacji narciarskiej jedzie się ostro pod górę drogą, która – jak wiem z doświadczenia – ewidentnie nie mieści się w pierwszej klasie odśnieżania. Po drugie muszę zorientować się, gdzie w Citroenie znaleźć takie rzeczy, jak zapasowe koło oraz lewarek, gdyż samochody tej marki słyną z zaskakujących technicznych rozwiązań. Po trzecie muszę przetrenować w języku francuskim wszelkie sposoby pozyskiwania pomocy typu drogowego, bo jednak nie sądzę, żeby mi się udało to koło zmienić samodzielnie (a w ogóle to tfu, tfu i puk, puk, trzeba wypluć to słowo i odstukać w niemalowane!).
Szczęśliwie nie martwią mnie kwestie narciarskie – śnieg będzie, bo w Alpach w marcu jest zawsze; Dzieci są na tyle duże, że się nie zgubią – a jeśli się zgubią, to zapewne się i znajdą (zwłaszcza, że połowa narciarzy ze skipassami „Evasion Mont Blanc” to Flamandowie, więc i kłopotów z dogadaniem się nie będzie); z narciarskich nudów nie umrzemy, bo sprawdzałam, że niemal wszystkie trasy są otwarte (jakieś 450 kilometrów zjazdów)… Wszystko byłoby zatem w porządku (Mąż użala się nad sobą z taką werwą, że ja już nie muszę), gdyby nie ten cholerny – excusez le mot – samochód, który spać mi nie daje! Nasza Cytrynka nie jest bynajmniej „nówką sztuką nie śmiganą”, w dodatku należy do kategorii samochodów na literę F, czyli takich, jakich nie należy kupować (Fordów, Fiatów i francuskich…). Ludzie, myślcie o mnie ciepło przez najbliższych parę dni i nie gniewajcie się, że nie dostarczę dzisiaj regularnej Gazetki, ale z nerwów sama nie wiem, co piszę. À propos – za tydzień Gazetki w ogóle nie będzie, bo wprawdzie z okna wynajętego mieszkanka będę miała widok na Mont Blanc, ale WiFi tam w naturze nie występuje. Za to po powrocie możecie oczekiwać wyczerpującej relacji z kulinarnych doświadczeń wysoko-sabaudzkich. O ile, rzecz jasna, nie zostanę psychicznie wykończona czy to samochodem, czy nadmiarem Dzieci…
Żeby jednak ugłaskać jakoś własne gazetkowe sumienie, przesyłam Wam oto najlepszy na świecie przepis na faworki – autorstwa Neli Rubinstein, z jej słynnej książki „Kuchnia Neli”. I chociaż mam zwyczaj nie ustawać w szukaniu tych naj-najlepszych przepisów na właściwie każde danie, ogłaszam, iż w przypadku faworków poszukiwania zostały zakończone – nie da się zrobić lepszych, dalszej dyskusji nie dopuszczam!
„1 jajko
2 żółtka
1 łyżka stołowa octu
2 łyżki stołowe rumu
2 łyżki stołowe cukru
¼ łyżeczki soli
1/3 szklanki śmietany
2 łyżki stołowe zmiękczonego masła
2 szklanki (280 g) mąki (trzeba mieć w zapasie więcej)
1 kg smalcu do smażenia lub 500 g smalcu i tyle samo oleju
cukier puder do posypania
W dużej misce ubić jajko i żółtka, a następnie dodać ocet, rum, cukier, sól i śmietanę. Dobrze wymieszać. Włożyć zmiękczone masło i jeszcze raz bardzo dokładnie wymieszać. Stopniowo, po jednej szklance wsypać mąkę i dalej mieszać (o ile to możliwe, elektrycznym mikserem). Gdy ciasto zrobi się już bardzo sztywne, przełożyć je na wysypaną mąką stolnicę i wyrabiać tak długo, aż uformuje się w kulę i zacznie odchodzić od rąk.
Ciasto przykryć miską i odstawić na ok. 10 minut. Następnie podzielić je na 5 kawałków. Po kolei każdy kawałek rozwałkować na wysypanej mąką stolnicy na możliwie cienki i długi kawałek. Gdyby ciasto się trochę kleiło, należy posypać je mąką. Gdyby kawałek ciasta zrobił się długi, przeciąć go na pół i wałkować tak długo, aż będziemy pewni, że nie można go zrobić cieńszym. Każdy pasek pociąć wzdłuż na „wstążki” grubości ok. 3 cm. Następnie każdą wstążkę pokroić w poprzek na kawałki długości 9 cm. Na każdym wąskim pasku ciasta należy jeszcze zrobić podłużne nacięcie długości ok. 3 cm, przez które trzeba przeciągnąć jeden z końców paska.
Smalec włożyć do dużego, ciężkiego rondla i rozgrzać do temperatury 180ºC. (Niewielka kostka niezbyt świeżego chleba wrzucona na tłuszcz o tej temperaturze zbrązowieje w ciągu 45-50 sekund). Faworki położyć na tłuszcz, kilka razy obrócić, a gdy ciasto spęcznieje i nabierze złocistobrązowego koloru, wyjąć. Trwa to wszystko bardzo krótko, nie więcej, niż 10-15 sekund. Nie radzę wkładać do rondla zbyt wielu kawałków ciasta, a tylko tyle, ile będziemy w stanie skontrolować. Usmażone wyjąć z tłuszczu i umieścić na bibule, która wchłania cały tłuszcz. Gdy pierwsza partia faworków jest już usmażona i osączona z tłuszczu, posypać je (z obu stron) cukrem pudrem i odstawić.
Rozwałkować drugi kawałek ciasta. Postępować tak samo, jak z pierwszym. Wszystkie te czynności powtórzyć z pozostałymi kawałkami ciasta. Gdybyśmy nie chcieli smażyć wszystkich faworków od razu, ciasto można zapakować i wstawić do lodówki lub zamrozić.”
Aniela Rubinstein, „Kuchnia Neli”, Muza SA, Wydanie II, Warszawa 2002
Teraz jeszcze parę uwag: wyznaję, iż w zagniataniu ciasta wyręczam się maszyną kuchenną KitchenAid, za to gotowe już ciasto biję przez kilka chwil wałkiem – tak przy produkcji faworków zawsze robiła moja Mamusia, wystarczy zresztą zajrzeć do starych przepisów, gdzie zawsze pojawia się to zalecenie. Jako szczęśliwa posiadaczka dostawki do robienia makaronu, używam jej zawsze do żmudnego wałkowania ciasta. Faworki posypuję cukrem pudrem tylko z jednej strony. Jeśli dopadnie mnie akurat artystyczna wena, wycinam z ciasta kółka o różnej średnicy, nacinam je po bokach w kilku miejscach, po czym układam po trzy – jedno na drugim, od największego na najmniejszego – zlepiając warstwy odrobiną surowego białka (w samym środku). Po usmażeniu wyglądają jak kwiaty i tak się właśnie nazywają - „karnawałowe róże”. W środek kładę odrobinę konfitury - z róży, rzecz jasna.
I tak właśnie możemy sobie umilić kończący się już karnawał.
Pozdrawiam serdecznie,
opanowana przemożną, choć (miejmy nadzieję) irracjonalną Reisefieber
Natalka
PS. Pardon, że zdjęcie faworków jest z Fotolii, ale nie zdążyłam ich jeszcze usmażyć - to znaczy dzisiaj, bo przysięgam, że robiłam je setki razy (Mąż uważa, że i tak za rzadko)! Obiecuję jednak, że będą wyglądały dokładnie tak samo.
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |