W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Moja Mamusia i kuchnia

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Moja Mamusia i kuchnia

Mamusia nas opuściła - nie, nie w ostatecznym sensie tego określenia (broń Boże i tfu tfu), tylko zaraz po europejskich wyborach wsiadła do samolotu i wróciła na łono stęsknionej Ojczyzny oraz zaopiekować się jeszcze bardziej stęsknionym Tatusiem.

Moja Mama dobrze mnie wychowała (Tatusia wkład chwilowo pomińmy, bo nie o niego tym razem chodzi). Zanim zerwą się sprzed komputerów wszyscy chętni poddać w wątpliwość prawdę słów moich, pragnę ich uspokoić, że chodzi mi o wychowanie – że się tak wyrażę – w zakresie relacji ja-kuchnia. Otóż Mama moja nie karała mnie zaganianiem do czynności kuchennych typu zmywanie naczyń czy obieranie ziemniaków (aczkolwiek nieraz mnie o to prosiła), jak również nie wyganiała mnie z krzykiem, kiedy chciałam przy gotowaniu pomóc.

Kiedy piekła ciasto, zostawiała kawałek surowego dla mnie do zabawy – pamiętam, jak zagniotłyśmy go z suchą herbatą (!) i upiekłyśmy. Na moje niedowierzające pytanie: „I ty to będziesz jadła?” mama z mocą odrzekła: „Tak!” i rzeczywiście razem zjadłyśmy ten – dosłownie - herbatnik. Mieszałyśmy różne rzeczy i sprawdzałyśmy, co z tego wyniknie (wynikało różnie). Kiedy nauczyłam się czytać i odkryłam książki kucharskie, szukałyśmy nowych przepisów, które dałoby się zastosować w kuchni socjalistycznej. Siedziałyśmy nad stosem fiszek z Elle z wczesnych lat siedemdziesiątych i Mama tłumaczyła mi przepisy z francuskiego, za każdym razem dodając z westchnieniem: „Niestety, nie da się tego zrobić...” Pamiętam, że westchnienie towarzyszyło też przepisowi na nadziewane pieczone ziemniaki, co mnie nawet wówczas nieco zdziwiło. Mama jednak wyjaśniła, że ziemniaki takie muszą być duże i tej samej wielkości, co było w tamtych czasach nieosiągalne. Podobnie, rzecz już oczywista, było z potrawką z zająca (nikt w rodzinie jakoś nie polował), cielęcymi kotletami z koniakiem, czy wołowiną po burgundzku (o rybach nie ma co wspominać). Przepisy na desery rozbijały się zazwyczaj o brak masła i dostatecznej ilości cukru. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było zgromadzić w jednym miejscu naraz wszystkie produkty konieczne do zrealizowania czegokolwiek z kuchni francuskiej. Fiszki mam do dzisiaj – gotuję z nich solidne mieszczańskie jedzenie, a składniki potraw są do nabycia w każdym sklepie.

Ciężkie czasy żywnościowych niedoborów były szczególnie przykre dla łakomczuchów. W tęsknocie za słodyczami szukałyśmy więc z Mamą rozmaitych przepisów na desery, co Tatuś z kolei przyjmował z wyniosłą wzgardą. Niemniej jednak, kiedy upiekłyśmy ptysie z kremem czekoladowym (nie brzmi kryzysowo, ale krem był – o zgrozo – z papierka), nie był się w stanie, biedny, pohamować i potem nie czuł się najlepiej (z przejedzenia). Z tego okresu pamiętam rozmaite marchewkowe chałwy, kryzysową czekoladę z kakao i mleka w proszku (brzmi to jak wspomnienia okupacyjne...) i zapiekankę z kaszki manny, którą robię do dzisiaj (taki suflecik, który po upieczeniu zalewa się mlekiem i wstawia jeszcze raz do piekarnika, żeby odparował – a zresztą sami sprawdźcie: Legumina z kaszki manny).

Oczywiście każda mama gotuje znakomicie – a w każdym razie jesteśmy skłonni to przyznać wtedy, gdy kasza manna na mleku, szpinak i różne inne koszmary dzieciństwa zatrą się w naszej pamięci. Moja Mama zawsze gotowała i gotuje lekko, zdrowo, oryginalnie i w urozmaicony sposób. To ostatnie było zmorą mojego dzieciństwa, bo oznaczało, że piątkowa ryba nie zostanie mi oszczędzona, i że nie będzie to za każdym razem mój ulubiony śledź, bo w imię „urozmaicenia” będę musiała jeść różne smażone, gotowane, duszone lub zapiekane ościste stwory. To samo dotyczyło śniadań. Przed wyjściem do szkoły musiałam zjeść kanapkę i wypić coś gorącego z mlekiem. Moja Mamusia twardo więc stawiała przede mną a to bawarkę, a to kawę zbożową z mlekiem, a to wreszcie czyste mleko (kakao zarezerwowane było na weekend). Błagałam, żeby zawsze była to bawarka, czyli herbata z mlekiem, którą bardzo lubiłam, podczas gdy mleko, a szczególnie jego mieszanka z kawą zbożową przyprawiały mnie o dreszcze. Nic z tego – moja Mama charakter ma jak stal – rozmaitość musi być! Ponieważ jednak gotuje także lekko, zdrowo i oryginalnie, doświadczenia o charakterze kulinarnym miałam per saldo raczej pozytywne.

Niech przykładem posłużą tu zupy owocowe. Bardzo późno w życiu zorientowałam się, że dla większości ludzi zupa taka jest straszliwym wspomnieniem. Nie dziwię się, bowiem ciepły, rzadki kisiel z owocami i masą makaronu rzeczywiście może się śnić po nocach. U nas jednak zupa owocowa to była zupełnie inna sprawa – intensywne, pachnące puree z wiśni, albo z jabłek ze szczyptą cynamonu (świetnie rozgrzewa w zimie), albo ze śliwek, posypane drobnymi grzaneczkami smażonymi na maśle... To samo dotyczy szpinaku – moja mama zawsze dodaje doń ząbek czosnku i trochę startej gałki muszkatołowej i dlatego dla mnie naleśniki ze szpinakiem to jedna z lepszych rzeczy na świecie (do odparowanego szpinaku dobrze jeszcze dodać siekane jajko na twardo), a nie kara za grzechy (Farsz ze szpinaku).

Mamusia gotowała też rzeczy, o których mało kto wówczas w naszym kraju słyszał – zupę cytrynową, risotto, spaghetti czy pizzę (nieletnim czytelnikom zwracam uwagę, że – choć może się to wydać nieprawdopodobne – za czasów mojej młodości pizza nie była jeszcze narodową polską potrawą). Ma też wiele swoich własnych specjalności, których u nikogo innego nie jadłam. Na przykład kurczak z nadzionkiem (mój najukochańszy w dzieciństwie filar niedzielnych obiadów) – nikt, nigdy i nigdzie nie nadziewa kurczaka tak, jak moja Mama (dużo koperku i rodzynek). Albo takie parówki w sosie pomidorowym – krojone w plasterki i podgrzane w ostrym, bardzo esencjonalnym sosie z dodatkiem łyżeczki musztardy – banalne jakby, ale nigdzie indziej się z tym nie spotkałam (Moje ulubione parówki). Nigdzie też nie jadłam (i już nie jadam, bo zmieniły się przez te lata zasady „racjonalnego żywienia”, a szkoda) pasty z surowej słoniny i warzyw, przekręconych wraz ze sporą ilością czosnku przez maszynkę. Smarowaliśmy tym kawałki razowego chleba i było to niesłychanie dobre, choć zapewne zabójcze dla wątroby i innych takich. Masło śledziowe też jadałam tylko w domu. Tylko moja Mama robi na Wigilię paszteciki grzybowe w formie naleśników (z takim farszem, jak do uszek), które – po odsmażeniu – smaruje się sosem chrzanowym. Albo Piekielne jaja – rodzaj pikantnego omletu z serem i pomidorami, którego kawałki kładzie się na grzaneczkach (teraz jest to specjalność Starszego Dziecka). Albo Tort makowy mojej Mamusi – wilgotny, słodki, dekadencki…

Aby odsłodzić nieco tę laurkę, pisaną na fali świeżej tęsknoty, wyznam, że miała Mama na szczęście i parę wpadek. Pohamuję się jednak i nie będę zdradzać szczegółów, a co tam. Nie rozwinę więc szerzej historii wigilijnego maku – ach, Mamo, kiedyś będę musiała to jednak dokładnie i ze szczegółami opisać – ani zagadki krupniku bez kaszy, nie przypomnę ponurej sławy rozmaitych zapiekanek z dyni czy mielonej wątróbki...

Kochajcie swoje Mamusie (nawet jeśli nie potrafią gotować)
Natalka




Podziel się linkiem: