Po ostatniej Gazetce otrzymałam zza Oceanu zirytowany nieco komentarz, że ten cały turecki borek, wraz z rysunkową instrukcją składania, zdaje się skomplikowany i niepraktyczny, i że kucharze-amatorzy raczej się za niego zabierać nie będą.
Hm. Nikt najwyraźniej nie powinien być sędzią we własnej sprawie, gdyż żyłam dotąd w błogim przekonaniu, że moje przepisy są banalnie proste i niewymagające poświęcenia na żadnym polu. Pisząc je bowiem mam na względzie kilka moich ukochanych gotujących Przyjaciółek: jedna z nich mianowicie kompletnie nie ma na nic czasu (nawet na czytanie tego, co uda mi się napisać, podła), zagląda tylko szybciutko w listę składników i jeśli się nie zdąży znudzić, chętnie zrobi co trzeba, choć niekoniecznie dokładnie z przepisem, bo gotować umie – dla niej przepisy muszą być przede wszystkim intrygujące, z resztą już sobie poradzi. Druga znów z kuchnią nie widuje się na co dzień i nieufnością darzy dania, których przygotowanie wymagałoby namysłu, organizacji, specjalistycznych zakupów i sprawności wynikającej z obfitej praktyki. Inna z kolei lubi mocne efekty, ale jest zdecydowaną przeciwniczką marnowania młodości w kuchni – byłaby naprawdę szczęśliwa, gdyby zrobienie brownies nie wymagało włączenia piekarnika. Jeszcze jedna Przyjaciółka, mając po trosze cechy wszystkich trzech już opisanych, jest dodatkowo wielce ambitna i nie lubi niespodziewanych porażek – dla niej wszystkie opisy muszą być precyzyjne i klarowne, jak wywar cielęcy. No i wreszcie jestem ja – niechętna nadmiernemu wysiłkowi pisarskiemu, a im przepis bardziej skomplikowany, tym więcej czasu spędzić muszę na namyśle i stukaniu w nieszczęsną klawiaturę...
Wydawało mi się zatem, że borek spełniał wszelkie kryteria przepisu prostego – interesujący, nie angażujący całej dostępnej baterii kuchennej, ze składników do nabycia w osiedlowym sklepie, efektowny i precyzyjnie opisany (RYSUNEK!)… Skoro jednak wpłynęło zażalenie, staram się niniejszym naprawić błąd. Danie numer dwa jest jeszcze bardziej niesłychanie proste w obsłudze, pochodzi z samego Południa Stanów, a jest to chleb kukurydziano-brokułowy à la Bonnie.
Moja amerykańska przyjaciółka Bonnie specjalizuje się w daniach typu no-fuss, mieszanych w jednej misce, najlepiej z udziałem jakiegoś gotowego produktu, ale co doprawdy dziwne – nie zdarzyło się, żeby zrobiła coś niesmacznego! Talent, nic innego. Chleb kukurydziany większość Amerykanów przygotowuje z fabrycznego mixu – dodają jajka i jakiś mleczny płyn (maślankę, jogurt, mleko) i siup do piekarnika, as simple as that. Ja, no cóż – po pierwsze mam głęboką potrzebę gotowania from scratch, po drugie nigdy nie mieszkałam za Oceanem i korzystanie z gotowych trzy-czwarte-produktów jest mi kulturowo obce, a po trzecie nie dysponuję dostępem do amerykańskich mixów. Na szczęście jednak nabycie suchej kaszy kukurydzianej (czyli polenty) nie nastręcza wielu problemów, element umożliwiający rośnięcie (proszek do pieczenia i sodę oczyszczoną) mam zawsze w domu, mąkę też – i taki mix wyprodukowałam sobie sama:
zmieszałam mianowicie szklankę suchej zwykłej polenty (kaszy kukurydzianej) z ćwierć szklanki zupełnie zwykłej pszennej mąki, dodałam łyżkę cukru, łyżeczkę proszku do pieczenia oraz po pół łyżeczki sody oczyszczonej i soli. I to by było na tyle, jeśli chodzi o gotowy mix…
Do zrobienia chleba potrzebne nam będą jeszcze brokuły – mniej więcej 20 deka ugotowanych i drobno posiekanych. Bonnie oczywiście używa brokułów z amerykańskiej mrożonki, ja jednak jestem szczęśliwą abonentką dwu różnych ekologicznych zestawów warzywno-owocowych i na niedobór dorodnych świeżych brokułów nigdy nie narzekam… Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie – w brokułach mogę się tarzać, niestety, gdyż (podobnie jak cukinia) jest to niesłychanie łatwe do wytworzenia warzywo. Nawet w warunkach ekologicznych. Gdybyż onoż jeszcze było jadalne!
Mówcie sobie, co chcecie, ale brokuły nie są jakimś szczególnym kulinarnym objawieniem. Pamiętam doskonale czasy, kiedy ich w ogóle nie było – to znaczy były, ale na zgniłym Zachodzie, u nas zaś, po tej szarej i kostropatej stronie Żelaznej Kurtyny, zadowalaliśmy się poczciwym, siermiężnym kalafiorem. I – jeśli o to, i tylko o to, chodzi – to komu to przeszkadzało? Ale nie, socjalizm odpuścił, zaś kapitalizm, który wkrótce do nas zawitał, przyniósł na czele triumfalnego pochodu nie karczoch, nie awokado, nie owoc egzotyczny jakiś, ale… dorodny zielony brokuł (reszta pojawiła się później). Warzywo piękne w formie, nędzne w treści. Zjeść tego na surowo się nie da – Amerykanie wprawdzie rąbią go w tej postaci masami, ale no proszę Was, oni jedzą też słodkie ziemniaki z marshmallowsami, więc nie z nich brać będę przykład! Ugotować toto trudno – powinno być al dente, ale wystarczy garnek na sekundę spuścić z oka i zamiast zielonego warzywa mamy burą, zdecydowanie niejadalną papkę. Łodyżki gotują się w innym tempie, niż kędzierzawe korony. Przechowują się kiepsko – szybko żółkną i pleśnieją. A na dodatek na końcu i tak smakują kapustą.
Jedyne, co je jako-tako broni, to ta zdrowotność wielka. Mają całe masy antyoksydantów i mikroelementów, witamin i innych ratujących nas od złego składników…
Wracając do chlebka: otóż mieszamy te nieszczęsne brokuły, które nam zostały od obiadu (bo i tak ich nikt tak naprawdę nie chciał jeść), posiekane w miarę drobno, albo też rozgniecione widelcem, z ¾ szklanki serka typu cottage (czyli tego, w którym w gęstej śmietanie pływają styropianopodobne kulki twarożku), 3 jajkami i posiekaną drobno niezbyt dużą cebulką. Dodajemy mój mix kukurydziany i trochę ostrej papryki do smaku. Mieszamy dokładnie i wlewamy do żaroodpornej formy, wysmarowanej masłem lub olejem, co kto ma pod ręką. Wstawiamy do piekarnika, nagrzanego do 170-180 stopni, na trzy kwadranse, czyli 45 minut. W tak zwanym międzyczasie ścieramy na tarce kawałek sera w rodzaju cheddara. Kiedy upłyną nam te trzy kwadranse, posypujemy chlebek serem i zostawiamy w piecu jeszcze przez jakieś pięć minut, żeby ser się roztopił. I już! Możemy jeść chlebek na gorąco, na przykład z jakimś dobrym mięsem w sosie. Albo na ciepło, z chilli con carne lub pieczoną fasolą, albo też z miską dowolnej zupy. Albo na zimno, z masłem, serem i sałatką. Albo co i jak się komu żywnie podoba.
Sami widzicie, że danie jest proste, niedrogie i co najmniej skromne; żeby je przygotować nie musiałam nawet iść po zakupy, bo wszystko miałam w domu, a już na pewno te nieszczęsne brokuły… Cóż, mam wrażenie, że po zakończeniu konklawe słowo ”skromność” zostało odmienione przez wszystkie przypadki oraz wystąpiło we wszelkich możliwych częściach mowy… No i właśnie możemy zastosować je w praktyce.
Pozdrawiam wszystkich niezwykle serdecznie i z uczuciem pewnego triumfu – otóż bowiem świat kulinarny obiegła elektryzująca wieść, iż warszawska restauracja Atelier Amaro otrzymała właśnie gwiazdkę Michelina. Nie jestem wielką wyznawczynią owego rankingu, ale pan Wojciech Modest Amaro ucieszył się z tego niezwykle, ja zaś uważam, że laury należą mu się absolutnie – kolacja w jego restauracji była moim najciekawszym przeżyciem kulinarnym, a wierzcie mi, że robię, co mogę, by mieć jak najwięcej materiału porównawczego. Poza tym jest to pierwsza gwiazdka w Polsce, miejmy nadzieję, że nie ostatnia – gwiazdki mają bowiem ten plus, że wymagają utrzymania stałego poziomu, a z tym w Przenajukochańszej jest najtrudniej.
Raz jeszcze pozdrawiam,
wciąż zasypana śniegiem (żeśmy się takiej zimy doczekali, w Belgii!)
Natalka
PS. Zapomniałam dodać, że ten chlebek jest NAPRAWDĘ BARDZO SMACZNY!!!
« | Lipiec 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 |
8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 |
15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 |
22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 |
29 | 30 | 31 |