Wyznam szczerze i bez bicia, że okropnie nie chce mi się siąść do czwartkowej roboty, włączyć Worda i napisać coś ciekawego, dowcipnego i smakowitego zarazem. Pogoda w Belgii gwałtownie zeszła na psy i zamiast inspirującego mrozku, utrzymującego przy życiu estetyczną powłokę śnieżną, mamy szarość za oknem, wewnątrz i w duchu, wszędzie leje deszcz, dzwoniąc o szyby bardzo jesiennie, zaś temperatura waha się między plus sześć a plus jedenaście, czyli właściwie już wiosennie, tyle że w środku zimy!
Narzekanie na pogodę jest oczywiście niegodne człowieka inteligentnego i o szerokim oglądzie świata. Z drugiej jednak strony sami wiecie, jak trudno jest walczyć z pokusą zakopania się w ciepłym kocu, pocieszenia się kubkiem gorącej herbaty z sokiem – à propos, najmilej pociesza mi się ostatnio herbatką „Winter Spice” szacownej firmy Twinnings, z dodatkiem domowego syropu z pigwy – obłożenia się stosem książek i pism o ulubionej tematyce… W tle delikatna muzyczka, powiedzmy Loreena McKennit, Ella Fitzgerald albo i Vivaldi jakiś, czemu nie. Miejscem kojenia pogodowych rozczarowań może też być kanapa, kilka poduszek pod głową, pledzik, herbatka bez zmian, a w tle trzaski i posykiwanie drewna w kominku.
Bardzo ciężko jest oderwać się od myśli o takich możliwościach spędzania czasu, gdy za oknem listopadowa szaruga, od wichru drzewa się gną do ziemi (przesadzam, ale tylko trochę!), a nawet pies nie kwapi się do opuszczenia swego ulubionego miejsca na kanapie, o:
A tymczasem jest o czym pisać, bo oto znowu były Panie. Pamiętacie może moje opowieści o lunchach w Recipe Exchange Group? Jeśli nie, to zeszłoroczną relację znajdziecie w: Cielęcinka, psiakostka! i Cielęcinka, psiakostka! (meritum). No i w tym roku Panie przyszły znowu, zgodnie z zasadą, że każda członkini raz w roku musi ten swój lunch urządzić (dalekie à propos – czemuż słowo „członkini” używane jest powszechnie i bez zahamowań, a „marszałkini” budzi tyle dyskusji i kpin?).
Nie będę powtarzać zeszłorocznych komentarzy, oświadczam tylko dumnie, że choć tym razem Pań było (wraz ze mną) osiem, to nie wpadłam w żadną panikę: nie próbowałam zmieniać zasłonek w oknach, podwiędnięty kwiatek wiądł dalej na swym miejscu, a książki jak były chaotycznie poupychane na półkach przed przyjściem gości (a może gościń?), tak i pozostały po ich wyjściu.Jednym słowem - rozsądek zwyciężył!
Stół nakryłam tym razem na niebiesko, o proszę:
oczywiście głównie dlatego, że miło mi było pochwalić się podchoinkowym prezentem od Męża (ta zastawa – czyż nie jest piękna?!). Innym powodem było to, że stół mój rzeczone osiem osób (o różnych wszak rozmiarach) mieści z niejakim trudem, w dodatku ikeowskie talerze z poprzedniego lunchu są z tych bardzo dużych i zaistniało realne zagrożenie, że nie zmieszczą się już sztućce…
O tym, co Paniom podałam do jedzenia w sposób zasadniczy, czyli na główne danie, opowiem za tydzień. Wtedy też podzielę się z Wami przepisem na wspaniały turecki borek, który na przystawkę przyniosła Pani z Turcji. Dzisiaj zaś słów kilka będzie o zagryzce, którą podałam do Prosecco (z kwiatem hibiskusa w każdym kieliszku, a co tam, raz do roku się lunch robi!), a która to zagryzka zrobiła – nie chwaląc się – furorę (a swoją drogą, żeby kontynuować te językowe rozważania - nie pasuje mi tu słowo "zagryzka", z kolei "zakąska" kojarzy mi się z czymś na talerzyku, najlepiej ze śledziem, znów "pogryzka" jest jakaś nienaturalna... Nie ma po polsku dobrego określenia na francuskie "amuse-bouche", niderlandzkie "hapje", anglosaskie "nibble"!):
Te parmezanowe „lizaczki”, czy jak to-to zwać, już od dawna miałam w kulinarnych planach, bo od kilku lat pojawiają się w świecie kuchni, a to w wytwornych restauracjach jako amuse-bouche, to znów w programach telewizyjnych czy pismach o gotowaniu. Przyznam, że takiego efektu tak małym kosztem nie osiągnęłam już dawno, choć Panie uznały wstępnie, iż jeść tego nie będą, by nie niszczyć „piece of Art”, przy czym Art było wyraźnie z dużej litery. Przekonałam je jednak, że odbudować naruszone dzieło sztuki będzie doprawdy bardzo łatwo, zdecydowały się więc na konsumpcję i dobrze, bo Prosecco bez zagrychy może nieść ze sobą opłakane skutki!
A lizaczki robi się tak: najpierw nagrzewamy piekarnik do 220ºC, następnie zaś ścieramy na drobnej tarce kawałek (powiedzmy 10 dkg) parmezanu albo sera parmezanopodobnego – nie w sensie taniej podróby, ale na przykład Grana Padano albo Formaggio di Malga, co tam się trafiło w trakcie ostatniej podróży do Italii… Byle ser był „w podobie”. Starty ser mieszamy z garścią czarnuszki (to ja, to ja!) lub sezamu, lub czarnego sezamu, lub maku, lub drobniutko posiekanych orzechów takich czy innych lub mniejszą nieco ilość suszonych dowolnych ziół i mieszamy.
Teraz bierzemy dużą i płaską blachę, lekko smarujemy ją jakimś tłuszczem i wykładamy papierem do pieczenia (smarowanie jest tylko po to, by się papier przykleił i nie utrudniał nam roboty). Na blasze z papierem kładziemy metalową obręcz, taką, której używa się do ładnego formowania różnych sałatek, kremów i past; wypełniamy środek obręczy serem z dodatkami – powiedzmy że 2 łyżki to będzie akurat – podnosimy obręcz i hey presto, mamy zgrabne kółko z parmezanu! Jeśli nie mamy takiego gadżetu ani nic, co mogłoby go zastąpić, odrysowujemy na papierze kilka kółek o dowolnej średnicy (ser się nie rozpłynie w piekarniku, więc robimy takie kółka, jakie chcemy mieć „lizaczki”) i wypełniamy je wewnątrz tartym serem. Będzie trochę trudniej, ale od czego jest pewna ręka i determinacja! Poza tym takie nie do końca równe brzegi utworzą po upieczeniu całkiem ładny koronkowy wzór, co też jest nie do pogardzenia.
Teraz na każdym serowym kółku kładziemy patyczek do szaszłyków – tak, żeby ostrym końcem sięgał środka kółka – i wgniatamy lekko w ser.
Wstawiamy blachę do nagrzanego piekarnika na 5-7 minut, ale to jest czas naprawdę przybliżony, trzeba pilnować, żeby się nie przypiekło, bo nazbyt rumiany parmezan nie jest smaczny! Powinien się roztopić i leciutko zazłocić, wtedy jest najsmaczniejszy.
Blachę wyjmujemy i odstawiamy na chwilę, po czym zdejmujemy „lizaczki” z blachy, a jeśli któryś się opiera, to pomagamy mu kuchenną szpatułką lub nożem.
I teraz mamy największy problem – w co nasze dzieło wstawić, żeby się nie pokruszyło i cudnie wyglądało… Ja jestem ogólnie dość dobrze wyposażona (he, he) w rozmaite gadżety, więc mam specjalną deskę z nawierconymi otworkami, przeznaczoną właśnie do takich popisów. Jeśli jesteśmy szczególnie chętni do prac ręcznych, możemy sobie wywiercić sami. Możemy też wstawić „lizaczki” do szerokiego kieliszka lub wazonu i ładnie rozłożyć w wachlarzyk. Można też powtykać patyczki od „lizaczków” w ziemię wsypaną do doniczki…
Tak czy owak, serowe „lizaczki” robi się szybciej, niż się o tym pisze, a efekt – jak widać – murowany!
A reszta będzie za tydzień. Może się zresztą pogoda poprawi i powróci łatwość pisania?
Pozdrawiam wszystkich bardzo ciepło i pędzę otulać się pledem na kanapie. Pies już tam czeka!
Natalka
« | Październik 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | |
7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 |
14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 |
21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 |
28 | 29 | 30 | 31 |