Wspomniałam w zeszłym tygodniu, że jakiś czas temu zgodziłam się poprowadzić „warsztaty kulinarne” na temat polskiej kuchni w – nazwijmy go tak umownie – Międzynarodowym Klubie Pań. Nie jestem wielką amatorką własnych występów publicznych, co więcej – nie czuję się specjalistką w dziedzinie naszej kuchni narodowej, zdecydowanie preferując rozmaite risotta i pasty, sushi i sashimi, bouillabaisse i bourride, a przede wszystkim tajskie curry z krewetek.
Zdecydowałam się jednak „przyjąć ten granat” (słynne polskie męstwo w sytuacjach beznadziejnych) i opowiedzieć grupie Pań z różnych stron świata o blaskach nadwiślańskiej cuisine – cieniami postanawiając się nie zajmować, by nie kalać gniazda. Formuła imprezy jest raczej prosta: trzeba wymyślić menu, dostarczyć odpowiednie produkty w odpowiedniej ilości (zwrot nakładów zapewniony przez Klub), po czym w ciągu dwu godzin i przy pomocy Pań Uczestniczących przygotować całe żarcie, które następnie zostanie spożyte w tym samym gronie w porze obiadu. W trakcie tych przygotowań dobrze jest umilać Paniom pracę opowieściami na temat, okraszonymi anegdotami i poradami natury kulinarnej – nie tyle chodzi o wartość edukacyjną warsztatów, co o własny interes, jeśli bowiem kilkanaście Pań popadnie w znudzenie, to całe przedsięwzięcie skazane będzie na spektakularną klęskę. Aha – kuchnia, w której warsztat się odbywa, jest profesjonalna, wyposażona we wszystko, co może być potrzebne, chociażby duże garnki (o, na przykład takie, jak na tym zdjęciu – czy widać też, że jestem skrajnie zestresowana? W każdym razie byłam, wierzcie mi!):
(wszystkie zdjęcia autorstwa Margot z Holandii)
Zapewniona jest także fachowa pomoc kuchenna, a później, na etapie konsumpcji, również kelnerska. Zaplecze zapleczem, na pewno ułatwia życie, ale cóż ja mogłabym razem z Paniami ugotować?! Jedna z Finlandii, inna z Hiszpanii, kilka zza Oceanu, kolejna znów z Turcji… Jak ułożyć dla nich menu, skoro trzeba z góry uczynić kilka istotnych dla sprawy założeń:
po pierwsze – żadne z dań nie może być skomplikowane, gdyż Panie nie lubią angażować się w kulinarne przedsięwzięcia czaso- i pracochłonne, wymagające jeszcze, nie daj Boże, sprawności manualnej (tak odpadło lepienie pierogów, co przyjęłam jednak z pewną ulgą, wiadomo bowiem, że w sytuacji stresogennej, szczególnie jeśli chcemy dobrze wypaść, co drugi pieróg na mur-beton rozklei się przy gotowaniu i kompromitacja na całej linii, wstyd dla Polski i w ogóle);
po drugie - niekoniecznie muszą także Panie okazać życzliwość i zrozumienie daniom, które już ich babki zwykły nabywać w postaci gotowej (w ten sposób odpadł pasztet, bo proces duszenia-mielenia-pieczenia zdecydowanie wykracza poza klubowe myślenie o rozsądnej kuchni XXI wieku);
po trzecie - dania powinny być względnie zdrowe, gdyż dbałość o własną tężyznę fizyczną w krajach wysoko rozwiniętych nasila się wraz z wiekiem (średnia wieku Pań – gdzieś pod sześćdziesiątkę) – odpadają przede wszystkim kotlety schabowe, choć przez chwilę wizja uciszania nazbyt głośnej konwersacji przy pomocy walenia tłuczkiem w kawałek mięsa na drewnianej desce wydała mi się kusząca; wolałam jednak nie ryzykować szoku cholesterolowego;
po czwarte - ograniczenie czasowe do dwu zaledwie godzin przygotowania całego obiadu powoduje, że pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się zrobić – żadne tam nóżki w galarecie, żadna sztuka mięsa w sosie chrzanowym, żaden bigos, żadne zrazy zawijane nie mają prawa się udać;
po piąte wreszcie – zwykły rozsądek podpowiada, żeby nie rozpętywać naraz zbyt wielkiej ilości działań na froncie kuchennym, bo wówczas na pewno coś się przegapi, coś się zagubi, a coś przypali – tak podjęłam szybką decyzję, że deser (sernik) robię w domu, a na miejscu jedynie opowiadam o procesie produkcji.
Z menu odpadają ponadto nasze ukochane śledzie (ponad połowa Pań nie tknęłaby solonej ryby), zupa ogórkowa (w szeroko pojętym środowisku międzynarodowym nadal powszechne jest przekonanie, że co sfermentowane, to zepsute, wykluczając oczywiście wino), polski chrzan (nie sądzę, by ktoś przeżył tę próbę, moc tutejszego chrzanu jest zgoła inna, niż w Ojczyźnie) oraz marynowane grzybki (lęk przed zatruciem silniejszy jest od naturalnej ciekawości). Uff.
W końcu udało mi się stworzyć menu następujące:
co przekłada się na faszerowane jajka (z koperkiem i szczypiorkiem, odsmażane na masełku), kurczaka w potrawce z kaszą perłową (ugotowaną w domu, w pościeli – miałam więc interesującą anegdotę i temat do dyskusji), mizerię, oraz jak widać - kompot i sernik.
Ponadto postanowiłam uraczyć Panie odrobiną polskich przysmaków, jak kabanosy, biały serek z pieprzem ziołowym, żytni chleb na zakwasie oraz – jednak, jednak, - kiszone ogórki.
Ostateczny wybór dań okazał się sukcesem – najwięcej emocji wzbudziła przystawka, czyli nasze jajka faszerowane, rzecz w istocie nie spotykana w kuchni szeroko pojętego Zachodu. Krojenie jajka na twardo wzdłuż na pół, wraz ze skorupką – czynność, jak wiadomo, przy tej okazji konieczna – okazało się równie terapeutyczne, co łamanie deseczki kantem kobiecej ręki na zajęciach WenDo. Panie podchodziły do tego zadania z początku z pewną taką nieśmiałością, lecz po pierwszej udanej próbie zyskiwały zwycięski błysk w oku, triumfalny uśmiech na twarzy, zaś w duszy - poczucie przeżycia przygody! Ponadto ilość koperku, natki i szczypiorku (Panie pytały wprawdzie, czy można dodać świeżą kolendrę…), jaką trzeba było posiekać, by napełnić farszem czterdzieści półskorupek była tak wielka, że wszystkie Panie (a było ich w pewnym momencie osiemnaście) miały się czym zająć, dzięki czemu nie doznały znudzenia, a moje struny głosowe nie zostały naciągnięte powyżej ich fizycznych możliwości. Nieco wątpliwości wzbudziło odsmażanie jajek na maśle (!), ale Panie jakoś to przeżyły…
Poza jajkami reakcje były następujące: szalony entuzjazm Pań wzbudził nasz kochany polski biały ser – słyszałam komentarze: „ta polska feta, dobra, bo nie słona” – co tylko potwierdza moje głębokie przekonanie, że błądzimy, nie próbując podbić rynków świata twarogiem... Dlaczego w lokalnym supermarkecie w Belgii mogę dostać kiszone ogórki (których poza Polakami i tak nikt nie tknie), kaszę gryczaną i paprykę w occie, a nie ma ani kawalątka białego sera?! Pojąć tego wciąż nie mogę.
Bardzo zdumiał Panie fakt, że do rosołu dodajemy seler korzeniowy, a nie naciowy; pytały też o różnice między korzeniem pietruszki (udało mi się dostać w polskim sklepie w Brukseli!) a pasternakiem. Kasza perłowa zachwyciła Panie swoją, hm, zdrowotnością, jako prymitywny przetwór z nietypowego zboża. Ciepłe reakcje wywołał też kompot z rabarbaru i truskawek, dodany przez mnie do menu w ostatniej chwili, kiedy uprzytomniłam sobie, że zasadniczo i tradycyjnie nie pijamy wina do obiadu… Śmietany do mizerii dałam mało, żeby mi nikt nie zarzucił, że chcę Panie utuczyć – zjadły z przyjemnością i nawet oszczędziły mi komentarza „takie polskie tzatziki”. Deser został pożarty do ostatniej okruszyny, no ale konia z rzędem temu, kto znajdzie lepszy sernik, niż nasz klasyczny polski z mielonego trzykrotnie polskiego twarogu! Kiszone ogórki natomiast obejrzane zostały z daleka i zakwalifikowane do działu „narodowe dziwactwa”…
Po powrocie do domu padłam, jak długa – kiedy jednak zwlokłam się już z łoża wyczerpania i zaczęły przychodzić miłe, wychwalające polską kuchnię maile od Pań, pomyślałam, że kto wie, może jeszcze kiedyś zdecyduję się na taką imprezę? Mogłabym przecież zrobić gołąbki. Albo szczawiową z jajkiem. Albo barszczyk, a do niego paszteciki w naleśnikach. Albo jabłka w cieście. A może jednak, może jednak te kotlety schabowe? Takie malutkie…
Pozdrawiam serdecznie wszystkich Czytelników, czy to w Kraju, czy za jego granicami -
Natalka, nieoczekiwana propagatorka kuchni polskiej
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |