W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Powakacyjna wyprawa do Lille, czyli dlaczego nie należy wierzyć niektórym przewodnikom

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Powakacyjna wyprawa do Lille, czyli dlaczego nie należy wierzyć niektórym przewodnikom

Po powrocie do Belgii wyciągam przewodniki po okolicy, wymyślam dłuższe i krótsze wycieczki – ze względu na Gucia raczej krótsze. Cóż, nie można zostawiać psa na długo samego, zaś na samą wzmiankę o samochodzie nasze biedne seterzysko dostaje ataku drżączki podróżnej i trzęsie się, jak listek jesienny – nawet kolor się zgadza.

Letnie wakacje zazwyczaj pozostawiają we mnie niedosyt. Nie chodzi mi o tak zwany czas wolny – każdy, kto ma dwoje dzieci, psa i męża przyzna, że coś takiego, jak „wolny czas” jest w naszych czasach zjawiskiem równie rzadkim, co komórka bez podsłuchu. Niedosyt mój dotyczy podróżowania, zwiedzania, chodzenia do knajp na obiad, a najlepiej i na kolację, łażenia po uliczkach nieznanych miast i miasteczek, uczestniczenia w lokalnych targach, zabawach i odpustach, kupowania miejscowych specjalności, próbowania wina... No cóż, człowiek latem się rozbestwia.

Po powrocie do Belgii wyciągam więc przewodniki po okolicy, wymyślam dłuższe i krótsze wycieczki – raczej krótsze, ze względu na Gucia, nie można wszak zostawiać psa na długo samego, zaś na samą wzmiankę o samochodzie nasze biedne seterzysko dostaje ataku drżączki podróżnej (Reisefieber) i trzęsie się, jak listek jesienny – nawet kolor się zgadza. Może pojedziemy do rozkosznego niemieckiego miasteczka Monschau (tuż przy belgijskiej granicy), powłóczyć się po kamiennych uliczkach wśród ścian z pruskiego muru? A może do Luksemburga – od dawna wszak obiecujemy sobie obiad w jednej z restauracyjek nad Mozelą (smażone rybki, białe wino, tarty z owocami)? A może nad morze – już zapomniałam, jak wygląda rybny targ w Ostendzie! A może wybierzemy opcję trekkingową, spakujemy kanapki i wybierzemy się na rzeczywiście wspaniałe ardeńskie wrzosowiska Hautes Fagnes? Tak, czy owak, trzeba będzie rano wstać, bo choć z Brukseli wszędzie blisko, to jednak w tej części Unii siada się do obiadu najpóźniej przed drugą.

Nasze szczytne zamiary spełzają, jak zwykle, na niczym i w sobotę budzimy się dobrze po dziewiątej. Śniadanko (tradycyjnie jajka), kawka, druga kawka, Mąż rzuca się do internetowego polskiego radia, żeby wysłuchać najnowszych przecieków... I nagle koło jedenastej ocykamy się oboje, że po pierwsze – nie pada, po drugie – dzieci za długo już gniją przed telewizorem, po trzecie – nie chce nam się sobotnio sprzątać chałupy, a po czwarte – mieliśmy przecież dokądś pojechać! Po chwili zastanowienia Mąż wybiera Lille – najbliższe Belgii francuskie miasto: „To tylko jakieś sześćdziesiąt kilometrów, więc akurat zdążymy na obiad, a we Francji już dawno nie byliśmy”. Nerwowo szukam informacji o charakterze kulinarnym – gdzieś niedawno czytałam, gdzie warto w Lille zjeść, ale w którym to było piśmie? Przewracam stosy magazynów składowanych w pralni i coś tam w końcu znajduję, choć nie to, o co mi chodzi, ale trudno, zawsze coś. Szybko zaganiamy niezbyt zadowolone z przerwania spokojnego naświetlania promieniami Cartoon Network dzieci do samochodu i jedziemy.
Otumaniona tempem podejmowania decyzji i niedoborem kawy (zasadniczo budzę się po trzecim kubku) dopiero po jakimś czasie przypominam sobie, że ocena odległości dokonana przez Męża rzadko kiedy pokrywa się z tą na mapie (GPSa nie posiadamy). Kiedy za kwadrans pierwsza dostrzegam tablicę „Lille 67” stać mnie tylko na komentarz: „Więc to chyba nie było sześćdziesiąt kilometrów?”. „Nie” stanowczo potwierdza Mąż i dodaje gazu, bo inaczej zamkną nam wszystkie knajpy.
Jeśli kiedyś przeczytacie w przewodnikach (a tak mi się zdarzyło), że Lille to ponure, górnicze, przysypane węglowym miałem miasto, nie wierzcie w ani jedno zdanie! Autorzy prawdopodobnie albo tam wcale nie byli, albo była akurat gęsta mgła, albo też mgła taka spowijała ich zmęczone degustacją miejscowych trunków głowy. Lille jest kolorowym, europejskim miastem, z masą sklepów, knajpek, ogródków, kwiatów i bardzo dobrze ubranych mieszkańców. Kamienice malowane są we wszystkie kolory tęczy i bogato zdobione, do tego mansardowe dachy, wykusze i „uchyłki”…

Ponadto dużo rozmaitych zaułków i wąskich pieszych uliczek, placów i skwerów (tylko katedra niezbyt urodziwa – jakiś wariat dobudował przedziwną nowoczesną fasadę, może wiąże się z tym jakaś historia, ale nic konkretnego o tym nie wiem).

Dzięki zabranym w ostatniej chwili kulinarnym wskazówkom udaje nam się zdążyć na obiad – siadamy w polecanej przez któreś z pism brasserie Le Square d’Aramis (www.lesquaredaramis.com). Wnętrze miłe, obsługa ewidentnie studencka i sympatyczna, masa klientów w wieku… no cóż, gdyby nie nasze dzieci, znacznie podwyższalibyśmy średnią. Karta krótka, miejscowe specjalności – Carbonades Flamandes czyli gulasz flamandzki, tarta z serem Maroilles, pasztet z kaczki, słynna kiełbasa andouilette z Cambrai – ale także rozmaite nowoczesne pomysły, jak na przykład kurczak w sezamie czy – zamówiony przez Kubusia - tatar przyprawiony po tajsku, bardzo smaczny i siekany ręcznie.
Pasztet był znakomity – kawałki kaczuszki, ewidentnie moczonej najpierw w jakimś przyjemnym destylacie, oraz suszone śliwki zatopione były w grubo mielonej masie ze szczodrym dodatkiem wątróbki i świeżego tymianku. Do tego słodko-kwaśna konfitura z cebulki i sałata. No właśnie – Francuzi, nawet w byle knajpie, potrafią fenomenalnie przyprawić sałatę. Nie wiem, jak to robią, bo składniki sosu tak na oko (a właściwie na kubek smakowy) są zwykłe: oliwa, olej, ocet winny, ewentualnie musztarda, sól i pieprz, coś słodkiego dla złagodzenia smaku octu. A jednak sałata we Francji, od Alzacji do Gaskonii i od Bretanii po Lazurowe Wybrzeże, jest wyjątkowo smaczna i jakaś taka… inna. Mam pewną teorię (niestety żadnym dowodem nie popartą, ale żyjemy przecież w epoce rozkwitu teorii spiskowych, więc mogę sobie pozwalać), że ów „cudowny sos” produkowany jest przez jakiegoś specjalnego dostawcę, wyłącznie dla potrzeb francuskich restauracji i zawiera jakiś tajemniczy, na pewno uzależniający składnik.
Taka sama sałata towarzyszyła mojemu drugiemu daniu – grzankom ze świetnego miejscowego chleba z kozim serem, smażonymi jabłkami i miodowym sosem. Mąż jadł ziemniaki zapiekane z boczkiem i mocno pachnącym, znakomitym serem Maroilles i tylko Ania kiepsko trafiła, zamawiając (jak zwykle) kurczaczka z frytkami, który okazał się mało interesującymi „nuggetsami” (zresztą o menu dziecięcych w restauracjach zamierzam napisać osobną Gazetkę – może następną?).
Po obiedzie poszliśmy na spacer i było naprawdę bardzo pięknie, choć tłoczno – wydawało się, że wszyscy mieszkańcy Lille postanowili właśnie udać się na przechadzkę. Co jakiś czas przelatywał deszczyk, co dawało pretekst, by zajrzeć do rozmaitych sklepów, delikatesów i kafejek. Weszliśmy też do imponującej, słynnej cukierni Meert (www.meert.fr) o zadziwiającym wystroju wnętrza, ale nie mieliśmy już siły na żadne ciastka czy czekoladki. No cóż, jest powód, żeby jeszcze raz odwiedzić to „ponure górnicze miasto”.
Po powrocie do domu usiadłam na kanapie i sięgnęłam po coś do czytania. Pierwsze z brzegu kolorowe pismo leżące na podręcznym stoliku samo otworzyło się na długim, wyczerpującym artykule o Lille… A ja się tyle naszukałam!

Serdecznie i jesiennie pozdrawiam

Natalka




Podziel się linkiem: