W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Nóżki dwie, czyli dokończenie i kontynuacja w duchu literackim

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Nóżki dwie, czyli dokończenie i kontynuacja w duchu literackim

Co się zaczęło, wypadałoby skończyć. Co się zaczęło, można również kontynuować. Dzisiaj będzie i tak, i tak, czyli najpierw na jedną nóżkę, a potem na drugą.

Nóżka pierwsza, literacka lekko. Nie będę już zamęczać dalszymi opisami francuskiego wyżywienia wysokogórskiego – zaczyna się bowiem zdawać, nawet mnie samej, że pojechałam tam przede wszystkim na kulinarny research (jak mówią Francuzi – balade gourmande), nie zaś skorzystać z przyzwoitej infrastruktury narciarskiej. Muszę jednak, MUSZĘ, powiedzieć, że w masywie Megève, konkretnie w niedużej rodzinnej restauracyjce u stóp szczytu Alpette, jadłam stek mojego życia – idealnie miękki, idealnie doprawiony, idealnej wielkości, idealnie usmażony (zgodnie z życzeniem – à point), a w dodatku okraszony solidną porcją smardzów duszonych w śmietanie… Kochani, warto było jechać te 850 kilometrów, dziurawić sobie konto kupnem ski-passów, wstawać o świcie (żeby przynajmniej usprawiedliwić ten wydatek), narażać się na wszędobylskie francuskie radary – warto było choćby dla tego jednego obiadu! Te smardze, te mięciutkie, pachnące, lekko pieprzne smardze… to one mi się po nocach śnią! Wprawdzie mój Tatuś (z zamiłowania mikolog) próbował mi telefonicznie wmawiać, z zazdrości zapewne, że na pewno dali mi byle piestrzenice kasztanowate (czyli murchle), w ramach oszczędności, ale żebym się nie martwiła, bo choć są one trujące, to tylko nieznacznie – myli się jednak Ojciec mój, smardze to były, z rodzaju Morchella. I tym właśnie daniem zakończyłam, przynajmniej chwilowo, poszukiwania idealnego steku, nie chcąc bowiem psuć sobie wrażenia, a także z powodu przesytu białkiem pochodzenia zwierzęcego, postanowiłam konsumpcyjnie przerzucić się na sałatki. Konkretnie – sałatki z kozim serkiem na ciepło. O najrozmaitszych ich wersjach będzie jednak kiedy indziej, gdyż analiza porównawcza autorskich wersji popularnych dań jest od lat moim hobby i wymaga więcej miejsca, niż jest mi dzisiaj dane.

Na zachętę zatem przepisik z bardzo udanej książki „My French Kitchen”, autorstwa Joanne Harris i Fran Warde. Pani Harris to ta sama, która napisała słynną „Czekoladę”, jak również parę innych książek, na przykład „Jeżynowe wino” – wyznaję, iż ta akurat powieść jakoś mię nie porwała, żywię bowiem pewną taką nieufność do dzieł, w których w roli narratora występuje flaszka… Książka kucharska jednak (wraz z drugą częścią „The French Market”) jest znakomita, pełna klasyków kuchni francuskiej oraz naprawdę pięknych zdjęć, głównie z Francji zachodniej. Do rzeczy jednak, Rodacy - otóż panie Harris i Warde proponują nam sałatę z ciepłym kozim serem (dla sześciu osób) przyrządzoną w następujący sposób:
rozpoczynamy od nagrzania opiekacza w piekarniku. Ćwierć kilo koziego sera Sainte-Maure* (lub podobnego) kroimy w sześć plastrów, podobnie czynimy z kawałkiem niezbyt grubej bagietki. Na każdej kromce bułki kładziemy plaster sera, po czym układamy te „kanapki” na blaszce, wyłożonej kawałkiem papieru do pieczenia. Teraz przygotowujemy sałatę: otóż panie H. i W. pisały swą książkę na rynek amerykański, stąd w przepisie należy wziąć osiem „cups” (czyli kubków o pojemności 225 ml) listków mieszanej sałaty. Hm. Zawsze mnie ciekawi, jak też Amerykanie mierzą sałatę kubkami – wpychają ją tam, czy jak? Ugniatają chyba, bo luźno do „cup” wchodzi najwyżej jeden liść… I jak później ta sałata wygląda? No cóż, co kraj, to obyczaj, ja zazwyczaj odmierzam ilość sałaty (umytej i podzielonej w mniejsze kawałki) garściami – ile złapię ręką, tyle wypada na ryło, to znaczy – na porcję… Tak więc bierzemy tyle listków mieszanej sałaty, ile naszym zdaniem powinno przypaść na sześć osób, dodajemy 100 gramów czarnych oliwek nicejskich (takich niedużych, o zabarwieniu bardziej fioletowym, niż czarnym) bez pestek oraz pół kubka wyłuskanych włoskich orzechów i mieszamy razem w dużej misce. Robimy sos z dwu łyżek octu z cydru, łyżeczki dobrej ziarnistej musztardy (najlepiej z Meaux), łyżeczki musztardy z Dijon, 100 ml oliwy z oliwek oraz soli i pieprzu do smaku. Mieszamy sałatę z sosem i rozkładamy sprawiedliwie na sześć talerzy. Teraz wkładamy bagietkę z serem pod nagrzany opiekacz – opiekamy króciutko, panie piszą, że dwie minuty, w każdym razie tak długo, aż ser zacznie się topić, bąblować i przyrumieniać. Przekładamy grzanki na talerze z sałatą – jak łatwo policzyć, po jednej na porcję – i natychmiast podajemy.

Nóżka druga, literacka w większym stopniu. Wyraziłam w zeszłym tygodniu mój protest przeciwko karmieniu dzieci w restauracjach jedzeniem śmieciowym i pozbawionym jakiejkolwiek wartości – zarówno odżywczej, jak i kulinarnej. Państwo wybaczą przydługi cytat, który za chwilę zamieszczę, ale autorem jest mój ulubiony felietonista Dużego Formatu, a zarazem znany i uznany pisarz, pan Krzysztof Varga. Na marginesie dodam, że nazwa „Duży Format” strasznie mnie irytuje, zwłaszcza, że teksty niekoniecznie za każdym razem dostają do postulowanego wzorca. Pamiętam doskonale, kiedy dodatek ów zwał się po prostu skromnie „Magazynem” i u mnie w domu nazwa ta nadal obowiązuje. Pan Varga jednakże jest literacko niezawodny i w felietonach jego zawsze znajduję duże ukontentowanie. I ot, jak znalazł, przeczytałam onegdaj:

„(…) to w dzieciństwie i młodości tworzy się gust czytelniczy i gdy widzę obecne najpopularniejsze lektury młodzieży, nie mam nijak pewności, że zaowocują kiedyś dorosłymi lekturami. Coraz mniej jestem przekonany do teorii, że należy się cieszyć z tego powodu, że ktokolwiek cokolwiek czyta, że jak się w młodości poczyta głupoty, to się w dorosłości dzięki temu sięgnie po lektury wzniosłe. (…) Pytanie moje brzmi: czy ci, którzy dziś czytają dzieło (pozycja numer 10 na liście bestsellerów) o iście epickim tytule „Pamiętniki wampirów. Księga 2. Mrok. Powrót o zmierzchu. Uwięzieni”, sięgną za lat kilka po noblistów? Dla ułatwienia odpowiedzi podaję streszczenie: „Nastolatka, która zginęła w księdze pierwszej, wspomaga z zaświatów walkę swoich szkolnych przyjaciół z wampirami. Następnie zmartwychwstaje.” (Duży Format, 17 marca 2011)

Tak, tak, wiem, że to nie na temat. POZORNIE. Pan Varga jest wszak pisarzem, a nie gospodynią domową z portalem kulinarnym, o książkach więc się wypowiada, nie o daniach restauracyjnych dla maluczkich, ale przecież myśl jest ta sama! Mogłoby przecież być, na przykład, tak (a pana Vargę z góry przepraszam za tę samowolną przeróbkę):

To w dzieciństwie i młodości tworzy się gust kulinarny i gdy widzę obecnie najpopularniejsze dania dla młodzieży, nie mam nijak pewności, że zaowocują kiedyś dorosłą strawą. Coraz mniej jestem przekonana do teorii, że należy się cieszyć z tego powodu, że ktokolwiek cokolwiek chce jeść, że jak się w młodości nasyci junk foodem, to się w dorosłości dzięki temu sięgnie po dania wykreowane przez mistrzów kuchni. Pytanie moje brzmi: czy ci, którzy dziś spożywają przysmak (numer 1 w restauracyjnym menu dla dzieci) o iście smakowitej nazwie „Nuggetsy z kurczaka w kształcie dinozaurów. Frytki-szyszki. Keczup”, sięgną za lat kilka po kurę z Bresse duszoną w jurajskim winie, ze śmietaną i smardzami? Dla ułatwienia odpowiedzi podaję skład dania: „Rozdrobnione mięso i podroby. Wypełniacz białkowy. Substancje smakowe identyczne z naturalnymi. Wzmacniacz smaku – glutaminian sodu. Barwniki. Fosforan aluminiowo-sodowy. Piure ziemniaczane w proszku. Skrobia. Olej. Sól…” (tylko ze zmartwychwstaniem mogą być potem problemy...)

Mam nadzieję w najbliższej przyszłości odnaleźć kolejne, równie odpowiednie i smakowite cytaty…

Kochani! Przez najbliższe dwa tygodnie Gazetki nie będzie, gdyż udaję się w okolice pozbawione łączności internetowej – tak, tak, na „moją” wieś (oraz na chwilkę na „mój” Żoliborz)! Mam taką wizję (nie potwierdzaną, niestety, przez informacje pogodowe) wszechobecnej młodej zieleni, kwiatuszków tu i ówdzie wyzierających z trawy, kwitnących drzew owocowych… Może się nawet uda coś posadzić? Powrócę jednak zaraz po Świętach, z pewnością pełna wrażeń, którymi niezwłocznie się z Wami podzielę.

Pozdrawiam zatem czule, wiosennie, wielkanocnie i w ogóle,

szykująca się już na specjały kuchni żoliborskiej (na jedną nóżkę) i opoczyńskiej (na drugą)
Natalka

*Sainte-Maure de Tourain, ser z koziego, niepasteryzowanego mleka, produkowany nad Loarą. Ma kształt długiego na kilkanaście centymetrów cylindra, otoczonego szarą, pomarszczoną skórką o intensywnym aromacie. Osią cylindra jest słomka, przechodząca przez biały, gładki, lekko kwaskowaty, lecz łagodny w smaku, środek. Ser ma apelację AOC.




Podziel się linkiem: